sobota, 7 lutego 2015

Rozdział 82

Muzyka: może być pitbull – shut it down. Albo David Guetta – Sexy chick.

Miłego czytania!

_____________________________________________________________________________

Denalczycy nie zabawili u nas długo, mimo że byli zupełnie zauroczeni moją córeczką. Zostali w Forks ledwo dwa dni, po czym wyjechali znowu na Alaskę, zabierając ze sobą Kate. Pewnie będę za nią tęsknić, bo przywiązałam się do niej w ciągu ostatnich miesięcy, nawet jeśli wiele razy mnie wkurzała. No i wiedziałam, że Renesmee też będzie trochę ciężko, ale wyglądała na pogodzoną z losem. W końcu miała teraz dużą rodzinę, a nie tylko matkę i ciotkę.
Sheila i Jacob (no i oczywiście sfora) z ulgą przyjęli to, że nasi przyjaciele już pojechali. Mimo naszych zapewnień, że również będą przestrzegać paktu i że są ,,wegetarianami’’, ciągle się ich obawiali. Ku mojemu zdumieniu Jacob powiedział mi, że jako jedyny wampir na świecie będę mogła nadal bez problemu przekraczać ich terytorium. Naprawdę zadziwiająco bardzo mi ufał! Uważał wraz z wyjątkowo opanowaną ostatnio Sheilą, że nic a nic się nie zmieniłam. Nie byłam tylko pewna, czy Sam również podzielał ich zdanie. Właściwie, to nie spotkałam się jeszcze ze sforą na ich terenie. Wolałam jeszcze poczekać, chociaż brakowało mi moich przyjaciół. Zastanawiałam się, czy nie odrzucą mnie przez to, że jestem w pełni wampirzycą… Z drugiej strony skoro nawet Sheili (o dziwo!) to nie przeszkadzało…?
- Czuję je! – wyszeptała z podekscytowaniem Renesmee, wyrywając mnie z zamyślenia. Byłam właśnie z nią i Edwardem w lesie, żeby zapolować. Ness póki co potrzebowała więcej krwi i pożywienia niż potrzebowałam ja, gdy byłam jeszcze łowcą. Tak więc, polowaliśmy dość często.
Pociągnęłam nosem, żeby dowiedzieć się, co wyczuła moja córeczka. Lisy. No tak, wieczorami wychodzą na łowy.  Tyle że lisy, to nic specjalnie ciekawego… One strasznie śmierdzą! Ale przynajmniej ich krew smakuje trochę lepiej, niż pachnie reszta…
- Wiem. Ja też – odszepnął Edward, udając nie mniej rozemocjonowanego, jak ona. Uśmiechnęłam się szeroko, widząc ich miny. Mój ukochany mrugnął do mnie wesoło. – I co teraz? Zakład, że szybciej dopadnę pierwszego?
- Nie, bo ja! – zaprzeczyła żarliwie Renesmee, i to nawet na głos. Coraz częściej mówiła normalnie, chociaż wolała porozumiewać się czasem za pomocą swojego daru. Mogła nim przekazać w końcu więcej, niż tylko słowa. Tak było jej wygodniej.
- Sądzę, że to ja będę pierwsza – wtrąciłam niewinnie. Niby się przekomarzałam, ale tak naprawdę byłam najszybsza i najsilniejsza ze wszystkich znanych mi wampirów, nawet tych nowonarodzonych. Równocześnie jednak pozostały przy mnie różne cechy, także fizyczne, które były niedostępne wampirom, na przykład nadal czekoladowy kolor moich oczu, łzy, niewiarygodne opanowanie w stosunku do ludzkiej krwi i instynkt przetrwania, mówiący mi o zbliżających się niebezpieczeństwach.
- Wcale nie! – odpowiedzieli równocześnie. Wszyscy parsknęliśmy śmiechem.
- Dobra, marudy. Więc to udowodnijcie – powiedziałam po chwili, ruszając w stronę lisów.
Renesmee wystrzeliła do przodu jak mała torpeda i wyprzedziła nas błyskawicznie. Udałam, że nie potrafię biec szybciej niż ona, chociaż utrzymywałam ten sam dystans.
- Złapię go pierwsza! – krzyknęła Ness.
- Zobaczymy! – zaśmiałam się.
Ostatecznie jednak to ona dogoniła przerażonego lisa, uciekającego przed nami w popłochu i wbiła w niego ząbki. Przystanęłam kilkadziesiąt metrów od niej, po matczynemu dumna, że moje dziecko tak ładnie sobie radzi. Była w tym pewna groteska – wampirzyca cieszy się, że jej pociecha umie polować i pić krew…
I nagle coś na mnie wpadło, całkowicie wytrącając z równowagi. No, nie coś, tylko ktoś. Padliśmy na ziemię. A konkretniej, to on padł na ziemię, a ja na niego (nie mam pojęcia, jak to zrobił)… Co w podsumowaniu było przyjemne, nie powiem.
Nim się otrząsnęłam ze zdziwienia, mój ukochany natychmiast ciasno objął mnie ramionami, uśmiechając się kpiarsko, a zarazem niewinnie. Wstrzymałam na sekundę oddech. Trochę dziwnie się poczułam, wiedząc, iż nie potrzebuję do egzystowania tlenu, ale to znajdowało się teraz na drugim planie. Bardziej skupiłam się na zaistniałej sytuacji.
- Edward! – warknęłam, niby to wściekła, ale tak naprawdę to jakoś nie potrafiłam się na niego gniewać. Rozbrajał mnie totalnie, zwłaszcza tym zaraźliwym uśmiechem.
- Tak? – zaśmiał się, wielce z siebie zadowolony i pocałował mnie w szyję. Ciągle uśmiechał się łobuzersko.
- Co ty wyrabiasz? Bez takich zabaw przy dziecku, błagam… – Dziękowałam niebiosom za to, że byliśmy ukryci za krzakami i drzewami, a Renesmee polowała.
- Nie wyhamowałem, przepraszam – parsknął. W jego złotych oczach błyskały wesołe ogniki.
Wywróciłam oczami. Doprawdy, wampir nie wyhamował?
- Już ci wierzę.
- Naprawdę, zapatrzyłem się.
- Na co?
Przejechał mi palcem po nosie i uśmiechnął się jeszcze szerzej. To był bardzo słodki i całkowicie zaraźliwy uśmiech.
- Nie na co, tylko na kogo… Co chyba jest jasne.
Znowu wywróciłam oczami, czując, jak ogarnia mnie przyjemne ciepło i poczcie samozadowolenia. Cmoknęłam go w usta, wplatając mu palce we włosy.
- To naprawdę słodkie – zaczęłam łagodnie, acz stanowczo – ale może…
- Oj, cicho. Nie marudź, tylko korzystaj z chwili… – nakazał mi. Zaśmiał się krótko, po czym zatkał mi usta pocałunkiem. Początkowo go oddawałam, lecz szybko (choć z trudem!) się odsunęłam i położyłam mu palec na ustach.
- …ale może dokończymy tą… rozmowę później, okey? – zaproponowałam, mimo, iż nie miałam najmniejszej ochoty tego odkładać. Wyplątałam się z jego objęć i wstałam. Z westchnięciem poszedł w moje ślady.
- Oczywiście, że dokończymy – mrugnął do mnie i obdarzył takim spojrzeniem, że zrobiło mi się gorąco, mimo tego, że byłam zimną wampirzycą. Jego wyraz twarzy nagle się zmienił. Z niezwykłą czułością przejechał palcem po moim policzku, nosie, ustach. Rozwarłam lekko wargi pod wpływem jego dotyku. Przez dłuższą chwilę patrzyliśmy na siebie czule, nic nie mówiąc. Czułam się tak, jakby moje serce nadal biło i jakby właśnie zalała je fala ciepła.
Głośny kaszel dobiegający gdzieś z boku zakłócił tą magiczną chwilę. Zaniepokojeni natychmiast przenieśliśmy spojrzenia na nasze dziecko. Renesmee najwyraźniej się zachłysnęła krwią, bo zginała się w pół nad truchłem lisa i nie przestawała kaszleć.
- Ness, łasuchu! – podbiegłam do kaszlącej dziewczynki i przykucnęłam przy niej. Poklepałam ją po pleckach. Nawet pomogło. Renesmee wykrzywiła się i oblizała wargi.
- Co się stało? – zapytał zmartwiony Edward.
- Zachłysnęłam się – oznajmiła z lekkim zdziwieniem. Nigdy wcześniej jej się to nie zdarzyło. – Głupi lis.
Parsknęłam śmiechem i starłam odrobine krwi z jej brody. Nie potrafiła jeszcze nie upaćkać się nią przy polowaniu…
- Jasne. Już chyba starczy polowań, co? – powiedziałam miękko. - Powoli zbliża się pora snu.
Otworzyła szeroko oczka z podekscytowaniem i położyła łapkę na moim policzku.
Mamo, a mogę dziś spać u dziadków? PROOOSZĘ! Wujek Emmett obiecał mi maraton gier na konsoli! – była wyraźnie tym zachwycona i nie mogła się doczekać maratonu.
Uniosłam jedną brew. Serio? Ten niedobry Emmecior, Gnommett jeden parszywy, przekabacił moją córkę na swoją stronę za pomocą głupich gier? Potworność…  No, ale okay. Niech się bawią dobrze.
- I po co mu kupiłem tą nieszczęsną konsolę? – mruknął do siebie Edward.
Proszę!
Moja córeczka zrobiła jeszcze większe oczy, które spoglądały na mnie błagalnie. Miałam takie same i dziwiłam się właśnie, że tak łatwo można im ulec. Ja też powinnam to wykorzystać! Tylko, że ja nie zrobię takiej słodkiej i niewinnej minki… Ale te oczy… Wypróbuję to kiedyś na Edwardzie!
- O ile dobrze pamiętam to po to, żeby nam nie przeszkadzał  i nie dogryzał. Ale raczej nie pomogło. Emmetta nie zmienisz – zauważyłam z westchnięciem, a potem zwróciłam się ciepło do córki. – Jak dla mnie, to możesz, słoneczko. Ciocia Rose i ciocia Alice na pewno o was zadbają. – Nie mogłam jej odmówić.
- A bardziej chyba trzeba dbać o mojego brata, niż o ciebie – dodał mój ukochany, a potem spojrzał niby to poważnie na Ness, która zaczęła chichotać. – Tylko mu tego nie powtórz!
Będę milczeć jak grób! – obiecała w myślach, a że nadal dotykała mojej twarzy, przekazała to automatycznie również mnie.
Uśmiechnęli się do siebie szeroko.
- No to piąteczka i wracamy, co?
Renesmee odsunęła się ode mnie i przybiła piątkę swojemu tacie. Patrzyłam na to z roztkliwieniem. Doskonale się ze sobą dogadywali.
Ness w podskokach popędziła przodem, a jej długie miedziane włoski powiewały za nią falami. Edward zaśmiał się cicho i pokręcił głową.
- Że też taki Emmett i jego ,,maraton gier’’ zabiera nam córkę…
Wyprostowałam się wreszcie, bo ciągle kucałam, po czym wyciągnęłam do niego rękę. Chwycił ją i splótł nasze palce ze sobą.
- Spójrz na to z innej strony – zauważyłam z porozumiewawczym uśmieszkiem. – Będziemy mieli sporo czasu tylko dla siebie…
Odwzajemnił uśmiech i pochylił się nade mną z błyskiem w oku.
- No pewnie. A ja postaram się, żeby ten czas był dobrze wykorzystany… - szepnął, muskając wargami moje ucho, a potem szyję.
Przymknęłam oczy, drżąc lekko z rozkoszy. Ostatkiem siły woli powstrzymałam się, żeby nie obrócić głowy i pocałować go mocno, zatracając się bez reszty.
- Nie wątpię. Chodźmy już, bo Ness nam zniknie – odsunęłam się z trudem, po czym ruszyłam w drogę powrotną, ciągnąc go za rękę.
- Spokojnie, słyszę jej myśli cały czas – ścisnął moją dłoń.
Uspokoiłam się trochę. Ja przecież też słyszałam, jak biegnie i czułam jej zapach, który pozostawiła za sobą. Ale byłam matką – nie potrafiłam się nie martwić o swoje dziecko. Tak bardzo się bałam, że moje małe Szczęście kiedyś mi zniknie…
Zmarszczyłam brwi. Och, czemu jestem taka przewrażliwiona? Może dlatego, że po raz pierwszy od bardzo dawna jestem tak niebywale szczęśliwa, że ledwo wierzyłam, iż to wszystko dzieje się na prawdę? Moje życie wreszcie się ustabilizowało. Miałam kochającą, wspaniałą rodzinę i ukochanego mężczyznę przy boku, który już niedługo miał zostać moim mężem. Nie mogłoby być lepiej. Cieszyłam się więc z każdej sekundy, jaką spędzałam z nimi wszystkimi i spokojnie, z nadzieją patrzyłam w przyszłość, marząc o tym, żeby ta sielanka nigdy się nie skończyła. Czemu więc miałam wrażenie, że o czymś zapomniałam? Na przykład o moim ,,magnesie’’ przyciągającym na mnie i moich najbliższych przeróżne nieszczęścia? Nigdy nie szukam kłopotów, ale to ona chętnie znajdują mnie…
- Bella? Coś nie tak? – głos mojego ukochanego mężczyzny wyrwał mnie z zamyślenia. Kciukiem głaskał mnie po dłoni, żeby przypomnieć mi o swojej obecności i mnie ukoić.
- Skąd. Wszystko okey – zapewniłam go, uśmiechając się delikatnie. – Kocham cię – powiedziałam z uczuciem.
Uśmiechnął się łobuzersko.
- A ja ciebie. Na zawsze.
Przegryzłam wargę i ścisnęłam jego rękę.
Tak, na zawsze… Póki ciągle się kochamy i wierzymy w naszą miłość, nic złego nie może nam się przytrafić. W końcu jesteśmy razem.
Filozoficzny i lekko ponury nastrój dość szybko mnie opuścił. Znowu odprężyłam się i dałam porwać szczęściu i spokojowi.
Renesmee oczywiście pierwsza dotarła do domu. Ta mała perełka miała mnóstwo energii i uwielbiała ją pożytkować na bieganie. Oczywiście gdy i my dotarliśmy, Ness i Emmett już rozpoczynali swój maraton. Ostrożnie podeszłam do mojej córeczki i szepnęłam jej do ucha:
- Nie daj mu wygrać, Nessi.
W odpowiedzi uśmiechnęła się szeroko, zaś Emmett zawołał z oburzeniem:
- Słyszałem! I wiedz, że Ness nie ma ze mną szans! – naigrywał się.
- Ha! – mruknęła tylko dziewczynka.
Pokręciłam głową z dezaprobatą, przeznaczona w całości dla wielkiego wampira.
- Gnommett, nie bądź jak dziecko – zbeształam go.
Rosalie, która przyglądała im się z rozczuleniem (uwielbiała Renesmee), parsknęła nagle śmiechem.
- Dawno nie słyszałam tego przezwiska – mrugnęła do mnie porozumiewawczo.
Wzruszyłam niewinnie ramionami, jednocześnie diabelnie radując się w duchu. Wiedziałam, że między słowami Rose przekazała mi, że cieszy się, iż wróciłam. Nie przyznawała tego wcześniej. Dobrze było wiedzieć, że nawet ona, z którą nie byłam aż tak mocno związana jak z resztą Cullenów, za mną tęskniła. Chociaż pewnie miała mi za złe, że sprzedałam Mitsubishi 3000 GT, które podrasowała, wkładając w to sporo serca… Ale może mi wybaczy?
Znienacka, chociaż nie tak całkiem bo przecież doskonale słyszałam, kto do mnie podchodzi, poczułam na sobie oplatające mnie ramiona.
- A kuku – wymruczał mi Edward do ucha.
- Hej – odwróciłam głowę i uśmiechnęłam się do niego.
- Wydaje mi się, że mieliśmy dokończyć pewną rozmowę… - powiedział cicho, z powagą. Subtelnie, niby to przypadkiem, przesunął dłońmi po moim brzuchu, nie zmieniając wyrazu twarzy. Tylko w jego oczach czaiło się gdzieś głęboko silnie skrywane pożądanie. Wstrzymałam oddech. To spojrzenie zawróciło mi w głowie.
- Hahahaha! – parsknął śmiechem Jasper. – Rozmowę! Dobre sobie!
Czekałam na to, aż spiekę raka, ale przecież byłam wampirzycą! Łatwo o tym zapominałam… Zerknęłam w stronę telewizora, ale na szczęście Emmett ani Renesmee nie zwracali na niego uwagi, tylko wykłócali się i przedrzeźniali jeszcze głośniej, niż on. Jedynie Alice obrzuciła nas rozbawionym spojrzeniem.
Edward zacisnął usta i spojrzał na głupio wyszczerzonego brata z niechęcią.
- Jazz – rzucił ostrzegawczo. – Zamilcz.
Jasper znowu się zaśmiał, ale nic nie powiedział. Mój ukochany zmrużył oczy i zaczął powoli się wycofywać, ciągnąc mnie ze sobą. Przegryzłam wargę, żeby również się nie roześmiać. Bawiła mnie jego ostrzegawczo-władczo-kombinatorska mina. Niestety nie udało się i zaczęłam cicho chichotać. Wobec tego zaczął jeszcze szybciej holować mnie tyłem w stronę drzwi. To musiało naprawdę komicznie wyglądać… Uspokoiłam się z trudem chociaż na tyle, żeby się pożegnać.
- Miłej zabawy, Nessi! I tobie też Gnommett!
Renesmee całą swoja uwagę skupiła na grze i chyba mnie nie usłyszała. Za to jej… cóż… upierdliwy wujaszek: owszem…
- Wam też, a co… - mruknął zgryźliwie Emmett. – Życzę zabawy na całą noc, hehe.
Nim zgromiłam go wzrokiem, Edward zatrzasnął za nami drzwi.
- Utłukę go kiedyś – poskarżyłam się.
- A ja ci w tym pomogę – przyrzekł. Złapał mnie za rękę i zaczął mnie szybko prowadzić w stronę naszego domku. Irytacja na Emmetta szybko mi minęła. Wyszczerzyłam zęby jak wariatka, skupiając się jedynie na ukochanym. Nie przeszkadzało mi nawet to, że zaczęło lać jak z cebra i szybko oboje przemokliśmy do suchej nitki… Typowe w tych okolicach.
- Ktoś tu dzisiaj jest bardzo niecierpliwy – wymruczałam.
Uśmiechnął się lekko.
- Wiesz, że lubię spędzać z tobą czas sam na sam.
- Tylko lubisz? – uniosłam brwi.
- No, może trochę więcej, niż lubię.
- To znaczy?
- Bardzo lubię.
- Jak bardzo? – Nieświadomie modulowałam swój głos, żeby był cichszy i bardziej uwodzicielski.
Rzucił mi gorące spojrzenie. Gdyby moje serce jeszcze biło, pewnie by zaczęło bić ze zdwojoną siłą.
- Poczekaj chwilkę, a pokażę ci jak bardzo…
Poczułam przyjemny dreszcz. Hm, poczekam z rozkoszą…

***
Wpatrywałam się w moje odsłonięte przedramiona, które w świetle nieśmiało wychodzącego zza chmur słońca błyszczały jak śnieg, albo tysiące maciupeńkich diamencików. Właściwie to pierwszy raz zaobserwowałam to na sobie, wcześniej obserwowałam tylko inne wampiry, gdy wychodziły na słońce. Ostatnimi czasy rzadko znajdowałam się w miejscach, w których świeciło słońce.
Sheila przyglądała mi się spod przymrużonych  powiek. Siedziałyśmy w lesie na dużej polanie, na terytorium Quileutów, ale blisko granicy.
- Ciągle nie mogę się przyzwyczaić, że jesteś wampirem – westchnęła moja kuzynka.  – Jake też o tym zapomina, wiesz? To wręcz nieprawdopodobne.
Spojrzałam na nią z delikatnym uśmiechem.
- Taaa, nie tylko wy… Czasem się sama dziwię, że stałam się wampirzycą – również westchnęłam i usiadłam po turecku. – Chciałaś mi coś powiedzieć, prawda?
Zmarszczyła czoło i odwróciła wzrok.
- Ahaa…
- No to śmiało – zachęciłam kuzynkę.
Dziewczyna podkuliła nogi i oparła głowę na kolanach.
- Widzisz… Wyjeżdżamy z Jacobem na pewien czas i mamy do ciebie prośbę… Mogłabyś zatroszczyć się trochę o okolicę? Wiem, że nie jesteś już łowczynią, ale… Dopilnowałabyś, żeby żadne wampiry tu nie rozrabiały? – zapytała zupełnie poważnie.
- O-okey – wydukałam, zupełnie zaskoczona. – A mogę widzieć, gdzie się wybieracie?
Z tego, co wiedziałam, Jacob nigdy nie wyjeżdżał z La Push. A kiedy został wilkołakiem, to już zupełnie! Jest w końcu zastępcą Sama, musi być zawsze na miejscu. Sheila zaś chyba przywiązała się do półwyspu. Czemu gdzieś wyjeżdżają? Po tonie jej głosu zagadywałam, że nie chodziło im o zwykłe wakacje.
Nasze brązowe spojrzenia się napotkały. Jej spojrzenie mnie zdziwiło – ciągle była bardzo poważna. Namyślała się przez chwilę, zastanawiała, jak dobrać słowa.
- Nim Charlie… Nim umarł, pojechałam do rodziców, żeby zabrać swoje rzeczy. To była dość krótka i chłodna wizyta, bo Jacob zadzwonił i mnie poinformował o tym, że James zabił twojego tatę i że miałaś depresję. Nie mówiąc im o niczym, wyruszyłam natychmiast w drogę powrotną… Jednak przyjechałam za późno, bo zdołałaś już narozrabiać i wyjechać – wywróciła oczami.
Zaciskałam nerwowo zęby. Po co mi to przypominała? To przeszłość, wydarzenia o których chciałam zapomnieć.
- Ale wcześniej moi rodzice zdążyli oczywiście wzbudzić we mnie wyrzuty sumienia. Gdy u nich byłam, matka strasznie płakała – pokręciła głową. Jej ciemno orzechowe włosy upięte w koński ogon zakołysały się łagodnie. – Nigdy wcześniej nie ryczała. To było straszne. Błagała mnie, żebym im wybaczyła. Ojciec też. Przepraszali mnie i rzecz jasna twierdzili, że chcieli dla mnie jak najlepiej, gdy namawiali Joey’a żeby nie zrywał ze mną zaręczyn. Myśleli, że jeszcze się między nami ułoży, a ja przecież byłam taka szczęśliwa i nieświadoma, iż ten cholerny cymbał mnie zdradza z jakąś rudą cizią.
- Skąd wiesz, że była ruda? – zdziwiłam się. Rudy kolor włosów źle mi się kojarzył. Może dlatego, że Victoria była ruda, a przez nią James zaczął się mścić na mnie i krzywdził moją rodzinę.
Skrzywiła się z niechęcią.
- Nie mówiłam ci tego, bo nie chciałam o tym wspominać, ale przyłapałam ich. Nie przyglądałam jej się dokładnie. Rzuciłam tylko pierścionkiem zaręczynowym i wybiegłam. Joey dogonił mnie i wyjaśnił mi wszystko. Przywaliłam mu w tą paskudną, kłamliwą paszczę – uśmiechnęła się zgryźliwie – a potem wyjechałam czym prędzej.
- Och… - szepnęłam. Faktycznie, dość oględnie mi o tym wcześniej opowiadała, a ja nie chciałam jej naciskać.
- Właśnie… - odchrząknęła cicho. – Niedawno postanowiłam im wybaczyć. No i chcę przedstawić im Jacoba.
Uśmiechnęłam się szeroko.
- To wspaniale, Sheila! Przecież to nie była ich wina, że ten idiota wdał się w jakieś romanse. Pociesz się tym, że Joey nigdy nie był ciebie wart. Dzięki rudej cizi poznałaś Jacoba.
Spojrzała na mnie tak, jakbym zabiła jej rodzinę.
- Nie do końca dzięki rudej cizi poznałam Jacoba. To ty mi go przedstawiłaś – nieoczekiwanie zachichotała. – Ale się dziwnie wtedy zachowywał!
- Wpoił się w ciebie - wzruszyłam ramionami i położyłam się na plecach. Sheila zrobiła to samo. – Nie wiedział, co zrobić. Był strasznie przejęty.
- Rzeczywiście.
Zamilkłyśmy i przez dłuższy czas jedynie przyglądałyśmy się paru chmurom, przewijającym się przez niebo.
Nieoczekiwanie coś zaczęło dzwonić. Sheila pospiesznie wyciągnęła telefon z kieszeni spodni i jęknęła.
- O wilku mowa – mruknęła, a potem parsknęłyśmy obie śmiechem w reakcji na tą grę słów. Sheila odebrała, ciągle się śmiejąc: - Daj mi jeszcze chwilę, Jake! Za raz przyjdę! – powiedziała i rozłączyła się, nim wtrącił swoje trzy grosze.
- Ty mu tak nie przerywaj, bo się biedak w sobie zamknie – zachichotałam. – Kurczę, wreszcie ktoś go trzyma krótko.
- Co nie? – Po tonie głosu kuzynki wiedziałam, że uśmiecha się szeroko. Nagle westchnęła ciężko i podniosła się, spoglądając na mnie z góry z błyskiem w oku. – Wstawaj, pijawko, musimy się pożegnać.
Prychnęłam, spełniając jej prośbę, czy raczej polecenie.
- Te, psia opiekunko, nie pogrywaj ze mną – odgryzłam się żartobliwie. Wywróciła oczami i przytuliła się do mnie krótko.
- Jasne. Trzymaj się. Pilnuj terenu, swojego narzeczonego i Renesmee.
- Pewnie, że będę pilnować – uśmiechnęłam się.
Zmroziła mnie spojrzeniem.
- A jak znowu wywiniesz jakiś numer i zostawisz tego rudego cymbała, to osobiście cię znajdę i… - pokręciła głową, celowo nie dokańczając groźby. – Kurde, on cię naprawdę kocha. Szaleje za tobą i Renesmee.
- Wiem – powiedziałam cicho, miękko. – Mam szczęście.
- O bogowie – parsknęła - nareszcie to zrozumiała!
- Tsa… Pozdrów… - zaczęłam, ale zaraz umilkłam. Mam jej kazać pozdrowić ode mnie moje wujostwo? Jasne, geniuszu! Wyobraź to sobie! Co będzie, jeśli Helen i Antonio Cortez będą mnie chcieli odwiedzić? Dowiedzą się, że jestem wampirzycą i że moja nowa rodzina składa się z samych wampirów! I dziecka, które jest jedynie w ¼ człowiekiem! Co mogą zrobić z tym faktem łowcy?
Sheila zauważyła, że mam jakieś rozterki i szybko zrozumiała, o co chodzi. Dobrze się znałyśmy.
- Chyba jednak nie mam ich pozdrawiać, co? – zapytała smutno. – Ale na pewno będą o ciebie pytać.
- Wiem – westchnęłam. – Powiedz im, że zniknęłam i nie masz ze mną kontaktu.
Lepsze to, od powiedzenia, że umarłam, co w sumie również byłoby jakimś wyjściem.
- A… - opuściła głowę i przetarła oczy. – A p-powiedzieć, że Charlie… - zawiesiła głos. Żadna z nas nie lubiła wymówić tego na głos.
- Nie wiem. Może i tak?
- Lepiej, żeby znali prawdę, przynajmniej co do niego – mruknęła.
Pokiwałam powoli głową.
Sheila wzdrygnęła się nagle.
- Hm, muszę lecieć. Jake się strasznie niecierpliwi. Bardzo chce poznać moich rodziców.
- Nic dziwnego. Bierze cię na poważnie.
- Spróbowałby nie – wyszczerzyła zęby.
- Powodzenia – rzuciłam, wywracając oczami. -  I miłej zabawy.
- Wzajemnie. Papa – pomachała mi i poszła w swoją stronę. Popatrzyłam za nią przez chwilę. Była właściwie jedynym łącznikiem z moim dawnym życiem. Życiem łowcy.
Ech, ciągle nie mogę uwierzyć, że Sheila nie przejmuje się tym, iż jestem wampirzycą.
Zrobiłam w tył zwrot i niepospiesznie ruszyłam do domu. Chciałam jeszcze przez chwilę zostać sama z moimi myślami.
Nagle zaczęłam się zastanawiać, dlaczego tak właściwie Joey oświadczył się Sheili, jednocześnie kręcąc z inną. Z tego, co go znałam, to nigdy taki nie był. Nigdy nie działał na dwa fronty. A może jednak za mało go znałam?
Ech, minęło tyle czasu, od kiedy wiem, co zrobił ten dupek i cham, a dopiero teraz to usiłuję rozkminiać? Bez sensu…
Przestałam zawracać sobie nim głowę, zamiast tego skupiając się na otoczeniu.
- Mam świetny pomysł! – zaszczebiotała Alice, kiedy dotarłam do domu. Renesmee w tym czasie rzuciła mi się na szyję, zadowolona z tego, że już wróciłam.
- Doprawdy? – zapytałam podejrzliwie. Niepokoiły mnie czasem jej ,,świetne’’ pomysły.
- Zróbmy sobie babski wypad na zakupy! Tylko ja, Rosie, ty i Renesmee! Co ty na to? Malutka szybko rośnie, trzeba jej nakupować więcej ubranek!
Oklapnęłam. Tylko ona, Rosalie, ja, Renesmee i…
- …Zakupy…? – jęknęłam. Właściwie nie miałam nic przeciwko zakupom, ale zakupy + Alice to odpowiednik mojego sennego koszmaru na jawie. Przekonałam się nie raz, że potrafi spędzić w sklepach co najmniej tyle czasu, ile pracuje przeciętny człowiek dziennie… Stanowczo za dużo, jak dla mnie! Chcę jeszcze być zdrowa psychicznie! Nie wytrzymuję w centrach handlowych więcej niż 2-3 godzinki!
Widząc moją mało zachwyconą minę, całkowicie podekscytowana Ness przyłożyła mi rączkę do policzka. Wyczułam jej emocje. Miała nadzieję, że się zgodzę, bo dawno nie była w mieście. No i lubiła być w centrum uwagi, a przecież Alice mówiła o ubraniach dla niej…
Cholera. Skąd u mojej córeczki wzięło się zamiłowanie do ciuchów? Ja nie przywiązywałam do ubioru nie wiadomo jakiej wagi…
- Będzie fajnie, Bello! – Rosalie przyłączyła się do Al i Nessie w przekonywaniach.
Pospiesznie rozejrzałam się po pomieszczeniu. Ratuj! – przekazałam w spojrzeniu Edwardowi. Posłał mi przepraszające spojrzenie, na wszelki wypadek wycofując się odrobinę za ścianę. Osz to… Już ja mu dam popalić, jeśli przetrwam ten dzień! Świetna pomoc z jego strony!
- Dziewczyny, ja naprawdę nie mam ochoty na…
- Ale Bells! Zrób to dla nas! Plisss! – skakała dookoła mnie i Renesmee wszechwiedząca chochliczyca.
Jaki dół. Trzy na jedną. Cóż mam począć?
***
Trzy godziny później zastanawiałam się, czy kogoś nie zabić. Nie, nie ludzi. Miałam ochotę ukatrupić Alice… Albo mojego ukochanego. Miał czelność wysłać mi SMS-a o następującej treści: ,,Dajesz radę, kochanie?’’. GRRR. Naprawdę kiedyś mu coś zrobię.
Alice, Rose i (o zgrozo!) moja córeczka zdawały się być w swoim żywiole. Wpadały jak burza do jednego sklepu, patrzyły na wszystkie półki i wieszaki, przymierzały stosy ubrań i doskonale się bawiły. Ja zaś z pokerową miną starałam się nadążać za nimi.
Niestety nagle Alice i Rosalie doszły do wniosku, że trzeba skupić się na mnie…
- Bello – Al wepchnęła mnie do przebieralni, wciskając naręcze sukienek, spodni i bluzek. – Przymierzaj!
- Trochę mi to zajmie – burknęłam i usiadłam na pufie z zamiarem przesiedzenia większości czasu.
- Nie, nie będziesz siedzieć bezczynnie, kombinatorze – zaprotestowała Alice, przewidując moje zamiary. Ach, czasem nienawidzę jej daru. - RUCHY! – warknęła jak dowódca w wojsku.
- Dobra, dobra – wstałam niechętnie i zaczęłam przeglądać rzucone mi rzeczy.
- Grzeczna dziewczynka – pochwaliła mnie Alice.
- Menda – powiedziałam bezgłośnie.
- Czy ty właśnie mnie nazwałaś mendą?!
- Ja, Alice? – udałam niewinną. – Ależ skąd!
- Tak też sobie pomyślałam – rzuciła groźnie.
Dla świętego spokoju wybrałam sobie kilka ciuchów, które w miarę mi pasowały i wyszłam z przebieralni.
Dziewczyny przeciągnęły mnie po wielu, naprawdę wielu sklepach. Butki, sklepy z bielizną, sklepy sportowe, z biżuterią, z zabawkami (Renesmee to wywalczyła…) i różnymi innymi.
Kiedy szłyśmy na ostatnie piętro centrum handlowego, Alice przystanęła gwałtownie. Zdziwiona zauważyłam, że długo wpatrywała się w jakąś nieokreśloną przestrzeń. Po chwili otrząsnęła się i zerknęła na mnie i Rosalie z zamyśloną miną.
- Co się stało?
- Nasi chłopcy podejmują właśnie gościa. Dziwne… Myślałam, że dotrze za dopiero kilka dni. Czemu się tak spieszyła? – zastanawiała się na głos.
- Kto? – wymieniłyśmy z Rose zaskoczone spojrzenia. Renesmee nie zwracała na nas uwagi. Pochłaniało ją w zupełności konsumowanie loda czekoladowego z posypką i przyglądanie się wszystkiemu i wszystkim w zasięgu wzroku.
Alice machnęła ręką.
- Jakaś zagubiona nomadka. Usłyszała gdzieś o naszej rodzinie i postanowiła przekonać się, jak żyjemy w takiej dużej grupie.
Zazgrzytałam zębami. Fajnie, że Alice mówi mi o tym dopiero teraz. Obiecałam Sheili, że będę pilnować terenu! A co, jeśli polowała w okolicy? Moja kuzynka się wścieknie!
- Stanowi zagrożenie? – zapytałam. - Poluje?
- Nie. Jest sama i niegroźna – przekonywała mnie Alice. – Nie wydaje mi się, żeby polowała w okolicy.
- Okey – mruknęłam nieufnie. – Wracajmy więc do domu. Trochę nam to zajmie.
Alice zawahała się. Nagle uśmiechnęła się szeroko.
- No dobra, odbijemy to sobie kiedy indziej – wskazała ruchem głowy na ostanie piętro.
Ach… Bosko. Tylko na to czekam. Brr!
Wzięłam Nessi za rękę i zawróciłam. Szybko zaczęłam prowadzić nas do parkingu podziemnego, szczęśliwa poniekąd, że shoppingowy szał na dziś się zakończył. Jednocześnie jednak byłam… Zaniepokojona. Czy ta wampirzyca na pewno była tylko zaciekawiona tym, że taka gromada jej pobratymców koegzystuje w jednym miejscu, w dodatku nie krzywdząc ludzi? To całkiem możliwe, ale czemu w takim razie coś mi mówiło, że nie do końca tak jest…?

_________________________________________________________________________________

Ta dam! Mam nadzieję, że rozdział się podobał. W NN poznacie tajemniczą wampirzycę… Która trochę zamiesza, nie da się ukryć. Będzie też kolejna zemsta… A po jakimś czasie dowiecie się też, czemu Sheila opowiadała dziś więcej o Joey’u.
No to do NN, Misiaczki!
Wasza  

Ps. Co tak cienko z komami pod rozdziałem?

Ps2. Zapraszam serdecznie na           this-is-not-true.blogspot.com  gdzie wczoraj pojawił się rozdział 15 :P