(Nie)zwykły dzień

Parę słów wstępu:

Może ktoś już czytał opowiadanie na katalogu opowiadań o wampirach, ale zamieszczam je tutaj, jeśli komuś się spodobało i chce przeczytać jeszcze raz.
Co do oceny... Moim zdaniem trochę przesadzona. Komisja nie zrozumiała mojego zamysłu  i dziwnie się doczepiła do małego szczegółu. Ogólnie komentarze do wszystkich opowiadań mnie MOCNO zdziwiły. W większości się nie zgadzam.

Taak... Konkurs okazał się dnem. Szkoda. Jestem zniesmaczona paroma sytuacjami, które się wytworzyły w związku z nim.

Dobra, nie bd się teraz nad tym rozczulać. Po co Was zanudzać? ;)

Zapraszam ma opko! :D



________________________________________________________________________________

 Wpatrywałem się z napięciem w kalendarz, zastanawiając się, czy chciałbym teraz cofnąć się w czasie o parę lat, czy może jednak zostawić wszystko tak jak jest i dowiedzieć się, czy  tym razem ten dzień przyniesie coś dobrego.
14 luty. Znowu.
Ta data przerażała mnie co roku. I co roku, z drżeniem nieruchomego serca, wyczekiwałem tego dnia. Wiedziałem od czasu tego feralnego wypadku – czyli od czasu mojej przemiany w wampira – wiedziałem, że właśnie kolejny 14 luty znowu będzie punktem kulminacyjnym w moim życiu. I egzystowałem z tą dziwną wiedzą, czekając na tą datę i wiążącą się z nią gwałtowną zmianę, usiłując wierzyć, że być może tym razem będzie to zmiana na dobre. Jednak nadzieja ta była licha, bo dotychczas 14-go lutego nigdy nie działo się nic przyjemnego. Ha, szczęśliwy dzień, dzień zakochanych! Dobre sobie.
14 luty…
Dla innych dzień miłości, dla mnie tragiczna rocznica. Dokładnie 20 lat temu zginęli w wypadku samochodowym moi rodzice. Ja i moja siostra też mieliśmy umrzeć, lecz los sprawił, że znalazł nas pewien wampir… I dał nam drugie życie. Nieśmiertelne życie.
Nie wiem, jak Aleksander to zrobił – przemienił nas, nie zważywszy na lejącą się ze wszystkich krew. Dla moich rodziców było już za późno, ale udało mu się nas uratować.  Aleksander to w gruncie rzeczy dobry wampir. Dobry wampir o nieprawdopodobnej sile woli i opanowaniu. Uratował nas, a potem uczył co możemy robić, a czego nam nie wolno. A potem odeszliśmy. Ja właściwie nie chciałem, ale moja siostra… Zrozumiawszy, że otrzymała właśnie drugą szansę, postanowiła brać z życia garściami, przed czym  do tamtego czasu się wzbraniała. A ja chciałem jej pilnować, bo byłem jej starszym bratem. Musiałem nad nią czuwać i się nią opiekować, bo miała tylko mnie, a ja ją.
- Jesteś żałosny, wiesz? – westchnął ktoś, udając głębokie rozczarowanie. Drgnąłem, a potem odwróciłem się powoli, unosząc brew. Ogarnąłem wzrokiem otwarte na oścież okno i swobodnie rozwaloną na moim fotelu czarnowłosą kobietę. Uniosłem brew jeszcze wyżej. Wyglądała nieco wyuzdanie w kabaretkach, czerwonych szpilkach, krótkiej, czarnej spódnicy i czerwonej bluzce z głębokim dekoltem. Czarną, skórzaną kurtkę rzuciła na oparcie mojego fotela.
- Jakim cudem wampir może nie zauważyć, że na chatę wparował mu inny wampir? Zwłaszcza tak seksowny, jak ja? – zażartowała.
Zmarszczyłem czoło.
- Mówiłem ci, żebyś nie właziła do mnie przez okno, bo jeszcze cię ktoś zobaczy, jak się wspinasz po ścianie. A poza tym, spójrz na siebie – ofuknąłem ją. – Rozumiem, że są Walentynki, ale nie przesadziłaś trochę z ubiorem?
Danielle, moja siostra, zamachała kształtnymi nogami w powietrzu z szerokim uśmiechem na ustach. Jako człowiek była ładna, ale wampiryzm spowodował, że stała się niewiarygodną pięknością. A może ten wygląd zawdzięczała również zdobytej niedługo po przemianie pewności siebie? W każdym razem oglądały się za nią nawet wampiry.
- Błagam cię! Ty nie rozumiesz, że są Walentynki. W ten dzień świetnie się łowi. Och, no i umówiłam się na randkę z tym słodziakiem, Mattem. Jest taki rozkoszny! A jak pachnie! Aż ślina cieknie, daje słowo – paplała beztrosko. - Zostawiłam go sobie specjalnie na ten dzień. Ale wiesz co… Chyba jednak mam dylemat. Zabić go, czy jeszcze trochę potrzymać? Naprawdę jest słodziutki!
Przez chwilę patrzyłem na nią w milczeniu. Kiedyś taka nie była. Właściwie teraz też taka nie jest. To znaczy JEST, ale to tylko poza. Ona po prostu… czuje się trochę zagubiona, a ja nie wiem, jak jej pomóc. Sam ciągle jestem zagubiony. Jak głupi czekam, aż coś zmieni się wreszcie w moim dziwacznym, wampirzym życiu. A przecież równie dobrze może się zmienić za kilkadziesiąt, może nawet kilkaset lat!
- Tylko pozbądź się porządnie ciała, bardzo cię proszę – rzuciłem z rezygnacją. Nie chciałem się znowu przez nią przeprowadzać. Ludzie czasem robią się podejrzliwi i przesądni, a podejrzliwość i przesądność nie wróżą dobrze dla wampira.
- Czyli dziś konsumować? – posmutniała nieco, a potem się przeraziła, że zrobiło jej się smutno. Wiedziałem, dlaczego. Nie lubiła się angażować. Kiedy jeszcze była człowiekiem, zakochała się po uszy w chłopaku, który chciał tylko ją wykorzystać... Była wtedy nieśmiała, śliczna i niewinna. Gdy stała się wampirem zaczęła wierzyć, że jest niemal wszechmocna i nikt jej nie skrzywdzi. Ta wiara spowodowała, że zrobiła się niezwykle zadziorna i pewna siebie. Teraz to ona bawiła się facetami, a potem traktowała ich często jak... Krwawe milk shakes... Pozwalałem jej na to, bo tak naprawdę ona też nie jest zła. No i jest też wampirem. Nie mogę zabronić wampirzycy picia ludzkiej krwi! To tak, jakby… Zabronić koniowi jeść trawę. Albo psu pić wodę z kałuży i łapać każdy patyk, który się znajdzie na jego drodze.
- Oszczędź biedaka – westchnąłem. – Niepotrzebnie umawiasz się na randki ze swoimi ofiarami.
- Wiem – burknęła. – Ale wtedy czuję się… Niezdobyta. Nie zrozumiesz tego.
Wzniosłem oczy ku niebu (a konkretniej ku bielutkiemu sufitowi), a potem wbiłem wzrok w otwarte okno. Płatki śniegu wirujące w powietrzu ożywiały nieruchomy i ubogi w tym miejscu krajobraz miejski. Miałem kiepski widok z mieszkania (ale przynajmniej było tanie). Było widać tylko dach niższej, sąsiedniej kamienicy, a jeszcze budynek identyczny wysokościowo, co ten. Z boku były garaże i standardowe boisko do koszykówki. Właściwie była to niemal dzielnica afroamerykanów. Zakładałem, że mieszka ich tu 70 procent. Fajnie mi tu było, bo ci ludzie podchodzą do życia z większym luzem, a przynajmniej tak mi się zdaje.  No i gdybym miał samochód, to pewnie nie przetrwałby długo w nienaruszonym stanie, zwłaszcza gdyby miał słaby alarm… Co też nie było problemem.
- Co ci? Jesteś… Spięty – zauważyła Danielle. – Trevor, powinieneś zapolować na jakąś smaczniutką panienkę.
- Nie jem już ludzi – odparłem automatycznie. A przynajmniej się staram, pomyślałem.
Taak. Wraz z siostrą żyłem wśród ludzi, dlatego starałem się ograniczać ludzką krew. Na początku zabijałem, nie mogę zaprzeczyć. Ale… Tylko będąc między tymi istotami potrafiłem oszukiwać się, że nie jestem samotny. Nikt nie ciągnął  do wampira. Człowiek podświadomie czuje, że jesteśmy niebezpieczni.
- Ale nie możesz się powstrzymać i wykradasz krew dawców ze szpitala, frajerze. Albo idziesz do piwnicy i wpierdzielasz szczury lub bezpańskie koty, jeśli nie możesz wytrzymać z pragnienia, albo robią ci się zbyt czerwone oczy – prychnęła z rozbawieniem. – Wiesz, jak te biedne szczurki uciekają z tej okolicy? Normalnie jak z tonącego statku, chłopie! Boją się wampira szczurożercy.
- Ja się nie wtrącam do twoich nawyków żywieniowych – spojrzałem na siostrę spode łba. Kosmyki moich kruczoczarnych włosów wpadły mi do ciemnozłotych oczu. Denerwowało mnie to czasem, ale właściwie, to się przyzwyczaiłem do mojej niepoukładanej czupryny.
Parsknęła śmiechem.
- Nawyków żywieniowych! Myślisz, że Volturi zatrudniają jakiegoś wampirzego psychiatrę? Przydałby ci się, daję słowo, braciszku!
- Po prostu staram się już nikogo nie krzywdzić, jasne? – założyłem ręce na piersi. - Zrezygnowałem z polowań na ludzi. I nie zabraniam tego tobie, a ty często się wtrącasz do moich postanowień.
- Spróbowałbyś mi zabronić – wywróciła oczami. – No, idę na randkę z Mattem – skierowała się do okna. – A ty mógłbyś naprawdę choć raz też się zabawić.
- Danielle, DRZWI.
Zaśmiała się znowu i wyskoczyła przez okno. Warknąłem przez zęby. Czy ona musi to robić? Zamiast normalnie, udając człowieka, zejść po schodach na główną ulicę, to ona przekornie się wydurnia i skacze z trzeciego piętra. Chyba naprawię schody przeciwpożarowe, może wtedy chociaż ich będzie używać…
Westchnąłem, a potem zastanowiłem się głębiej nad ostatnim zdaniem, jakie od niej usłyszałem. Może Danielle ma racje? Może powinienem wreszcie zapolować i poczuć się jak prawdziwy wampir? Albo, korzystając z mojej nieprzeciętnej urody, uwieźć jakąś dziewczynę?
Tylko, że… Mam pewien dar. Wyczuwam instynktownie, kto jakie ma cechy osobowości, jaki tak naprawdę jest. Dlatego wiem tyle o Danielle. Wychodzę na ulicę i wiem, że młody chłopak grający w kosza na boisku jest optymistą, że idący chodnikiem gościu w tanim garniturze nie przejmuje się innymi ludźmi, że samotny sprzedawca w kiosku jest tchórzliwy, że zapracowana matka w pobliskim mieszkaniu okłamuje swoje dzieci, wmawiając sobie, że to dla ich dobra…Wiem sporo rzeczy, choć czasami niektóre cechy odkrywam dopiero po jakimś czasie. Albo nie wyłapuję tych najważniejszych.
Tak więc, nie lubię się umawiać z dziewczynami i odkrywać niechcący ich słabych charakterów. Albo zbyt silnych i dominujących. Żadna kobieta, którą spotkałem, nie wydawała się być dla mnie odpowiednia.
Ale jedno jest pewne. Dzisiaj jest 14 luty. Jeżeli będę siedzieć cały dzień w mieszkaniu, walcząc z obawami, to znowu nic się nie stanie i moje życie nadal będzie tak wyglądać – nudnie, nieśmiertelnie i do kitu. A jeśli wyjdę, to może dziś wreszcie coś się stanie? Właściwie, to jest mi to obojętne, czy to będzie dobre, czy złe. Ważne, żeby coś się zmieniło.
Podszedłem błyskawicznie do okna, zatrzasnąłem je, a potem złapałem kurtkę i wyszedłem z mieszkania. Przez drzwi.
***
- Wstawaj, Mer! Dziś dzień zakochanych, nie pamiętasz? – usłyszałam czyjeś szczęśliwe pianie nad moim biednym uchem. Boże, ratuj mnie…  Czy ja ci zrobiłam coś złego? – Piękny dzionek! Szykuje się pięęękny dzionek! Piękny dzionek z Ryanem!
- ANNABETH, NIE WRZESZCZ! – wycedziłam zadziwiająco przytomnie, jak na osobę brutalnie wyrwaną ze snu, po czym przewróciłam się na drugi bok, żeby nie widziała mojej zniechęconej miny. – Tylko ty masz piękny dzionek z Ryanem. A dla mnie to samotny dzionek, dzionek normalny, pracujący, czyli jak KAŻDY INNY!
Moja przyjaciółka wstrzymała oddech, mocno zdziwiona tym, jak się odzywałam. Zazwyczaj nie byłam taka wściekła i niemiła.
- Jejusiu, tak agresywna – rzuciła w końcu ostrożnie - możesz być tylko jednego dnia w roku i tylko rano, obudzona na 5 minut przed budzikiem.
Obróciłam się znowu i spojrzałam boleśnie na tarczę budzika.
- Wiem, sorry – jęknęłam. – I już sobie nie pośpię – rzekłam do siebie smutno. Musiałam pójść do schroniska gdzie często pełniłam wolontariat, wrócić do domu, posiedzieć trochę nad ważną pracą pisemną, którą zadał profesor Burke, zjeść obiad, a potem do pracy. Wieczorami, głównie w weekendy, dorabiałam sobie, żeby mieć na studia i drobne wydatki. Cholerka, a tak bardzo chciałabym po prostu przespać ten dzień pełen serduszek, czekoladek i zakochanych ubranych na czerwono lub różowo. 14 luty jest beznadziejny, zwłaszcza dla osoby, która nie ma szczęścia w miłości i która w ten przesłodzony dzień jest zawsze bez pary. Mój ostatni chłopak zerwał ze mną 3 miesiące temu po całych sześciu chodzenia ze mną. Według niego za dużo czasu spędzałam w schronisku… Rany, po co ja to znowu rozpamiętuję?
- Meredith – powiedziała do mnie zmartwiona moim zasmuceniem Annabeth. – Jeśli chcesz, mogę zostać z tobą. Mogę…
Spojrzałam na nią, siadając po turecku na łóżku.
- Nie, daj spokój. Masz w planach piękną randkę. Idź i baw się dobrze. – Usiłowałam odwieść ją od tego bzdurnego pomysłu. Nie chciałam, żeby męczyła się ze mną. W przeciwieństwie do mnie, cieszyła się na ten dzień, bo Ryan obiecał jej, że specjalnie dla niej zwolni się z pracy i będzie tylko do jej dyspozycji.
Uśmiechnęła się.  Moja przyjaciółka była naprawdę piękna, zwłaszcza, kiedy się uśmiechała.
- Na pewno?
- Jasne. Dam sobie radę ze wszystkim – zapewniłam ją dziarsko, puszczając do niej perskie oko, by ją uspokoić.
- Okey – ucieszyła się i w podskokach popędziła do malutkiej kuchni. Mieszkałyśmy w mieszkanku które zostawiła mi w spadku babcia. Zmarła dwa lata temu…
Wstałam z jękiem po czym ubrałam się, umyłam i poszłam coś zjeść. Annabeth cały czas wprost ćwierkała ze szczęścia. Nie byłam w nastroju, żeby pokazywać jej, że cieszę się jej niesamowitą radością, więc tylko co jakiś czas potakiwałam albo uśmiechałam się nieznacznie. W końcu Beth wyszła, a ja zostałam i trochę się poleniłam, czytając książkę.
Szybko czas mi zleciał, aż w końcu okazało się, że powinnam już znowu coś przekąsić i iść do schroniska. Zmarznięte i głodne zwierzaki mnie potrzebują. Dokończyłam więc pizzę z wczoraj, założyłam ciepłe buty, sięgnęłam po płaszcz, a potem wyszłam.

***
Czekałem na cokolwiek. Grom z jasnego nieba, meteoryt, jakiś wypadek, nawet na moją siostrę z czerwonymi od posoki ustami i zakrwawionym szczurem w ręku, gonioną przez swojego ludzkiego chłopaka, Matta, z widłami i ogniem. Zaśmiałem się głośno na tą myśl, aż przechodząca obok kobieta z widoczną ciążą spojrzała się na mnie dziwnie.
Kręciłem się bez celu po mieście, aż w końcu trafiłem do parku.
Mimo, że byłem zatopiony w rozmyślaniach, zauważyłem ją od razu. Przyciągnęła mnie jej osobowość – dziewczyna, która ma naprawdę dobre serce i bez pomagania innym nie umie żyć, mimo, iż czasem się skarży, że sama na nic nie ma czasu. Nie wiem właściwie, czy to dlatego zwróciłem na nią uwagę. Może po prostu poczułem, że miałbym z nią coś wspólnego? Nie mam pojęcia.
Namierzyłem ją wzrokiem. Dość wysoka, nawet ładna. W sumie urodę miała przeciętną, nie za bardzo się wyróżniającą. Jednak im dłużej się jej przyglądałem, tym więcej piękna w niej odkrywałem. Nie, przeciętna nie była. Zauważyłem, że ma ślicznie zarumienione od mrozu policzki, idealne brwi, nie za duży nos, pełne, trochę popękane usta. Jej włosy w kolorze ciemnego blondu powiewały za nią falami, gdy kroczyła ostrożnie chodnikiem. A najwspanialsze były oczy – błękitne, niczym niebo w słoneczny dzień.
Nagle te oczy spojrzały prosto na mnie. Dziewczyna uśmiechnęła się do mnie lekko, nieco niepewnie. Czyżbym i ja się uśmiechał? Tak, zdecydowanie się do niej uśmiechałem.
Szła cały czas w moim kierunku. Kiedy była dobre dwa metry ode mnie, poślizgnęła się na zamarzniętej kałuży. Zaskoczona zamachała rozpaczliwie rękami w powietrzu, usiłując nie wywalić się na plecy, ale grawitacja nieubłaganie ciągnęła ją ku ziemi. 
Impulsywnie, rycerskim gestem, doskoczyłem do niej i złapałem ją lekko w pasie. Stanęła stabilnie i zaczerwieniła się odrobinę mocniej. Słyszałem doskonale jej przyspieszone z wrażenia bicie serca, poczułem też jej kuszący, naprawdę cudowny zapach. Powstrzymując pragnienie, uśmiechnąłem się szerzej i odsunąłem powoli. Kiedy czułem drapanie w gardle, naprawdę uważałem na swoje ruchy. Panowałem nad sobą coraz lepiej, jednak ostrożności nigdy dość. Nie chciałem dać się porwać pragnieniu i zabijać niewinnych ludzi.
- Ostrożnie – powiedziałem do niej. – Można sobie zrobić krzywdę na tej ślizgawicy. Chyba że to po prostu mój widok tak powala… - zażartowałem.
- Jasne – zaśmiała się uroczo. – Proszę wybaczyć, ja naprawdę rzadko się przewracam, kiedy widzę tak przystojnego nieznajomego.
Wiedziałem, że też sobie żartowała, ale to był przyjemny komplement.
- Doprawdy? Wow, czyli jednak to moja uroda zwala z nóg? To miło! – również się roześmiałem. – Jednakże życzę ci mniej takich widoków, bo można sobie coś połamać, jeśli nieznajomy przystojniak nie złapie w porę ślicznej dziewczyny w opałach.
Uśmiechnęła się z lekkim zakłopotaniem.
- Jak nie złapie, to będzie kiepsko. Ale może jednak mu się uda, na co liczę za każdym razem, kiedy się wywalam.
- W takim razie powodzenia – wyszczerzyłem swoje lśniące, idealne zęby.
- Dziękuję – powiedziała z wdzięcznością, a potem zerknęła gdzieś za mnie. – Przepraszam, muszę lecieć.
- Oczywiście. Miłego dnia – odparłem. Ku mojemu zdumieniu odczułem smutek, że nasza konwersacja dobiegła końca.
- Wzajemnie – posłała mi ostatni uśmiech, a potem ruszyła na przód energicznym, lecz ostrożnym krokiem. Przez chwilę odprowadziłem ją wzrokiem. Obejrzała się do tyłu, przyciągnięta moim spojrzeniem. Zanim pospiesznie odwróciła głowę, zauważyłem, że jej policzki poczerwieniały jeszcze bardziej. Uroczo się rumieniła.
 Ja również poczłapałem powolutku w swoją stronę, wzdychając głęboko. Może jednak ten 14 luty będzie dobry?

***
- Witaj, Meredith – powiedziała do mnie doktor Smith. Głównie to ona i jej mąż opiekowali się tym przytuliskiem. Pani doktor właśnie czesała długą sierść Kitty, czarno-białej kotki, która nie miała sporej części ogona. Nikt nie wiedział, co jej się przytrafiło, że go straciła. – Coś się stało? Zwykle przychodzisz wcześniej…
- Och, przepraszam. Trochę się dzisiaj grzebałam, a potem miałam małą przygodę… - Po raz kolejny się zarumieniłam na samą myśl o najprzystojniejszym chłopaku, jakiego kiedykolwiek widziałam, i który przez chwilę trzymał mnie w ramionach.
- Przygodę? – podchwyciła. – To znaczy?
Zawahałam się. Nie, raczej nie chciałam opowiadać o nieznajomym przystojniaku, przy którym miałam palpitacje serca. Coś było w nim takiego… Mrocznego i podniecającego. A może sobie to wymyśliłam? Nie, on naprawdę miał w sobie takie coś.
- Ach, nic takiego. Co chwila się ślizgałam na tym lodzie… Jak się dziś czuje Sausage? – zapytałam o grubego, okrąglutkiego kundelka, który ostatnio nie cieszył się najlepszym zdrowiem. Trafił do przytuliska jakiś rok temu, ponieważ jego pani umarła, a nikt z jej rodziny nie chciał się nim zająć. Bezduszne potwory.
Doktor Smith posmutniała.
- Zdaje mi się, że jego życie dobiega końca. To bardzo stary pies.
- Wiem… - powiedziałam cicho. Zdjęłam wreszcie kurtkę i powiesiłam ją na wieszaku.
- Meredith, muszę już lecieć – westchnęła pani doktor, drapiąc mruczącą z zadowolenia Kitty za uchem. – Niedługo przyjdzie Inez. – Inez była jedną z wolontariuszy, którzy oprócz mnie dbali o schronisko. - Nakarmisz zwierzaki?
- Jasne. Zajmę się wszystkim. Miłych Walentynek – uśmiechnęłam się smutno.
- Dziękuję i wzajemnie – odwzajemniła uśmiech. Wzięła Kitty i schowała ją do niewielkiego pomieszczenia, które kotka dzieliła z paroma innymi kotami.
Doktor poszła, a ja zajęłam się karmieniem całej tej zgrai. Niedługo potem rzeczywiście pojawiła się Inez. Była młodsza ode mnie i również nie obchodziła Walentynek.
Po dwóch godzinach spędzonych w schronisku wróciłam do domu, by przygotować się do pracy. Byłam kelnerką i barmanką w barze, a od czasu do czasu również śpiewałam. Klienci to lubią. Ja początkowo wstydziłam się przy nich śpiewać. Wiedziałam, że oprócz mojego głosu podziwiają też szczupłe ciało młodej dziewczyny. Z czasem jednak przestałam się tym przejmować. Dzięki tej robocie zrobiłam się odrobinę śmielsza.
Ubrałam się ciepło i na luzie, wiedząc, że i tak Marika (współwłaścicielka baru) mnie przebierze w jakieś strzępy ciuchów, w których miałam wyglądać seksowniej. A dzisiaj już szczególnie się uprze! Jęknęłam w myślach. Pewnie każe mi włożyć coś czerwonego. Ble…
Zrobiło się popołudnie. Annabeth ciągle nie było, więc zamknęłam drzwi mieszkania na klucz i wyszłam.
Bar nie był daleko, ale musiałam iść do niego przez niezbyt przyjemną dzielnicę. Często docierałam do niego wraz z Chrisem, który również pracował w barze Mariki i Nigela (który był chłopakiem Mariki, o czym chyba nie wspominałam). Chris był ochroniarzem, nosił towar i jeździł po zaopatrzenie – ogólnie robił niemal wszystko, co tylko było potrzebne.
Dziś nie miałam szczęścia, bo Chris był potrzebny wcześniej. Miałam jednak nadzieję, że wróci ze mną, kiedy się ściemni. Wtedy naprawdę miałam stracha, chodząc przez zaciemnione uliczki.
- Cześć, Mariko - uśmiechnęłam się promiennie do starszej ode mnie o 8 lat kobiety, gdy tylko weszłam do baru
- Cześć, dziewczynko – zacmokała z dezaprobatą. Niosła właśnie skrzynkę z pustymi butelkami po piwie. Alkohol często lał się tu strumieniami… – Wyglądasz, jak zakonnica. Szoruj na zaplecze, ale to już!
- Na dworze jest zimno – usprawiedliwiłam się, idąc tam, gdzie kazała. W pokoju przeznaczonym dla personelu Marika zostawiła mi kosmetyki, czarne kozaki z wysokim stanem (oczywiście na obcasie), bladobłękitne obcisłe jeansy z modnie poszarpanymi dziurami, oraz czerwoną bluzkę  bez rękawów, która miała trzymać się jedynie na biuście i wiązaniu wokół szyi. Nie tak źle, jak się tego spodziewałam.
Ubrałam się i zaczęłam zabierać do malowania, siadając przy nieco zabrudzonym, sporym lustrze.  Wtedy do pomieszczenia wpadły pozostałe dwie barmanki, Cindy i Chloe. Były kumpelami i uwielbiały tą robotę. Często wygłupiały się, tańcząc na barze, niczym Kojotki z ,,Wygranych Marzeń’’. W sumie był to bar w podobnym guście, co ten z filmu. Może tylko bardziej normalny…
- Hejo, zakonnico – rzuciła zadziornie Chloe. Najwyraźniej słyszała przytyk Mariki. – Dziś śpiewasz Beyonce?
- Chyba tak – mruknęłam, tuszując lekko rzęsy. Nie lubiłam się zbyt mocno malować. – W końcu są Walentynki…
- A przecież to ja jestem bardziej do niej podobna – westchnęła Cindy, czesząc swoje długie, ciemne włosy. – Chociażby patrząc na kolor skóry.
- Schowam się za tobą, i będziemy udawać, że to ty śpiewasz – zaproponowałam ze śmiechem.
- Świetny plan! – przybiła mi piątkę, kiedy odłożyłam tusz.
- Staram się.
Ruch zrobił się pod wieczór spory, jak zwykle. A może jednak było więcej ludzi, niż normalnie? Mimo ciepła w całym pomieszczeniu zadrżałam lekko. Nie przepadałam za tłumami.
Zaś dziewczyny były wniebowzięte. Z szerokimi uśmiechami lały drinki i obsługiwały gości, czekając na odpowiednią porę, żeby zacząć nasze show. Ja robiłam to samo, ale jak zwykle odrobinę zżerały mnie nerwy.
W końcu Maika wzięła mikrofon do ręki.
- Uwaga, uwaga! Przed państwem słodka Mer oraz energiczne Chloe i Cindy!
Słodka Mer. Potworność!
Dziewczyny wskoczyły na bar przy pierwszych dźwiękach Crazy in love, a potem pomogły mi się tam zgrabnie dostać. Rozległy się okrzyki, zachęcające gwizdy i oklaski. Zaczęłyśmy tańczyć układ, które wymyśliły Cindy i Chloe. Był naprawdę fajny – seksowny, ale nie za bardzo wyuzdany.
- Uh oh, uh oh, uh oh, no no… - zaczęłam śpiewać, rozglądając się z delikatnym uśmiechem po sali. Nagle ze zdziwieniem zauważyłam stojącego na samym tyle chłopaka z niesamowitymi, czarnymi włosami, złotymi oczami, które miały w sobie jakąś magnetyzującą moc i … Prawie ugięły się pode mną nogi! To on! Gapił się na mnie ten sam facet, który złapał mnie w parku! Przypomniałam sobie, jak się wtedy czułam… Byłam strasznie onieśmielona, a jednocześnie dziwnie mi się podobało.
Uśmiechnął się, kiedy zobaczył, że też na niego patrzę. Odgarnął włosy z czoła, bo wchodziły mu do oczu. Ciekawe, co on tu robi. Nigdy go nie widziałam, bo na pewno bym go zapamiętała!
- I look and stare so deep in your eyes, I touch on you more and more every time… - przeszłam do pierwszego wersu, śpiewając miękkim głosem. Aby się lepiej skupić, przeniosłam wzrok na postać stojącą najbliżej niego. Była to kobieta, również czarnowłosa i niewiarygodnie piękna. Miała zielone oczy. Nagle uśmiechnęła się z podekscytowaniem do tajemniczego chłopaka i coś powiedziała, szturchając go łokciem w bok. Oderwał ode mnie spojrzenie i z zakłopotaną miną pokręcił głową, zaprzeczając. Położyła mu rękę na ramieniu, ciągle coś mówiąc.
Idiotka… Oni pewnie byli parą! A ty się na niego patrzysz jak… Nie, szkoda słów.
- Got me looking so crazy right now, your love’s got me looking so crazy right now!
Po chwili jednak zorientowałam się, że są do siebie dość podobni. I doszłam do wniosku, że w najmniejszym stopniu nie zachowują się jak para, tylko jak przyjaciele, albo brat i siostra… Poczułam bezsensowną nadzieję, mimo świadomości, że na pewno nigdy więcej ze sobą nie porozmawiamy. To czysty zbieg okoliczności, że spotkałam go już drugi raz dzisiaj.

***

Danielle ze wściekłością siorbała krew ze słomki, którą wsadziła do woreczka z posoką, a ja zaśmiewałem się z niej do łez. Prawie do łez, bo od kiedy stałem się wampirem, nie miałem nigdy wilgoci w oczach.
- Zamknij się, Trevorze Morgan – zasyczała drapieżnie, pokazując długie, czerwone od krwi zęby.
- Nie potrafię – wykrztusiłem. – Naprawdę ,,słodziak Matt’’ powiedział, że wyglądasz na kryminalistkę i że się ciebie boi? Wbrew pozorom to odważne, przyznać się do czegoś takiego – znowu zacząłem chichotać.
Zostawiła na stole pusty woreczek, po czym z wampirzą prędkością posłała mi prawego sierpowego w kierunku brody. Złapałem jej rękę, przesuwając jedną nogę do tyłu. Kiedy Danielle puszczały nerwy, lubiła się na mnie wyżywać. Wiedziałem o tym doskonale i w większości przypadków byłem przygotowany na taką ewentualność.
Dziś jednak moja siostrzyczka była wściekła do tego stopnia, że nie poprzestała na ciosie ręką. Z półobrotu sprzedała mi kopniaka w brzuch, którego się nie spodziewałem. Przeleciałem trochę i walnąłem plecami o ścianę, z której posypał się tynk. Z irytacją zauważyłem również, że odcisnął się w niej kształt mojego ciała.
Otrzepałem się z kurzu i tynku.
- Danielle, przesadziłaś!
- Przynajmniej się zamknąłeś – oznajmiła z zadowoleniem. Jej nastroje szybko się zmieniały. Teraz to ona była wesoła. – Przynajmniej mam go z głowy. Myślisz, że usprawiedliwiałoby mnie to, gdybym pojawiła się u niego w nocy i opróżniła jego zgrabne ciałko z krwi, aż do ostatniej kropelki?
- Zdaje mi się, że jesteś wyjątkowo brutalna, zwłaszcza jak na wampira – wywróciłem oczami. – Nie zabijaj swoich chłopaków, bo ludzie wpadną na nasz trop.
- Możliwe – mruknęła. Poszła do łazienki i umyła dokładnie ręce,  a potem wzięła jakieś pudełko.– Dobra, rusz zadek. Założę soczewki kontaktowe, bo moje ślepia są zbyt czerwone i idziemy na miasto. Ostatnio byłam w interesującym barze, gdzie jakieś porypane laski tańczą po stole, a jedna z nich na dodatek śpiewa. A ludzie się tym zachwycają! No, właściwie głosik ma całkiem przyjemny, ale to trochę dziwne. A może ją sobie skonsumujesz, co? Brzydka nie jest i chyba nieźle pachnie. To takie słodkie, niewinne dziewczę – zaśmiała się, otwierając sobie dwoma palcami oko (co paskudnie wyglądało) i wsadzając zieloną soczewkę, którą wydobyła z pudełka.
- Nie jem ludzi, siostrzyczko – powiedziałem cierpliwie. Z przymrużonymi powiekami przyglądałem sobie jej poczynaniom, szczęśliwy, że nie mam czerwonych gał.
Jęknęła.
- Pewnie! Jesteś głupim wampirem, tyle ci powiem. Bezsensownie starasz się uczłowieczyć. Rozumiem, że czasem przez swój dar miałeś wyrzuty sumienia, że zabijałeś kogoś porządnego, ale nie przesadzaj. Czy oni mają skrupuły gdy zabijają kurczaki i gotują sobie z nich zupki, jedzą wątróbki i inne podroby? A czasem nawet zdarzają się zwyrodnialcy, którzy LUBIĄ katować koty, psy, konie, jelenie albo…
- Danielle, skończ – poprosiłem ją. – Nie chcę być potworem. Już nie.
Umieściła na drugim oku zielone szkło biologiczne.
- Jak tam sobie chcesz – mruknęła i wzięła mnie za łokieć.
Wyszliśmy z mojego mieszkania (o dziwo przez drzwi! Co się stało mojej siostrze? Zamyśliła się?) i poszliśmy do tego  miejsca, o którym wspominała. Właściwie podobała mi się myśl, że posłucham na żywo czyjegoś śpiewu. Lubiłem to.
Miałem tylko nadzieję, że nie będzie żadnej bójki w tym barze, bo jak poleje się krew… Ja być może się powstrzymam, ale Danielle nie ma zbyt silnej woli.
W barze była dość głośna muzyka i wesoła atmosfera. Lało się dość dużo alkoholu i rozsypywało sporo przekąsek, co dało się czuć w powietrzu.
Oparłem się o ścianę niedaleko drzwi. Moja siostra stanęła obok mnie.
- Pamiętasz Kay’a? – zapytała nieoczekiwanie.
- Kay’a? Twojego byłego? – upewniłem się. Kay był dla odmiany wampirem. Wyjątkowo się nie lubiliśmy. Danielle zaś nie przeszkadzało, że koleś jest dupkiem. Bardzo mnie to dziwiło i usiłowałem ją odwieść od spotykania się z nim, co nie przynosiło zbytnio rezultatów.
- Taak. Wydaje mi się, że pojawił się w mieście.
Zmarszczyłem nos. Czyli jednak te Walentynki znowu nie są okay. Kay nie zwiastował niczego dobrego. Podły szczur. Śmieć, jakich mało.
- Tego to bym utłukł – oświadczyłem groźnie. Powstrzymałem się od odruchu warczenia.
- Daj spokój – poprosiła. – To tylko normalny, zwykły koczownik.
- Z którym normalnie, całkiem zwykle się bzykacie bez zobowiązań?
Parsknęła śmiechem.
- Z kimś trzeba, braciszku. A on nie jest taki zły w tych sprawach.
- Nie chcę o tym słuchać, Danielle. Bywasz naprawdę obleśna.
- Dziękuję. Dużo się dziś dowiaduję od mężczyzn – znowu się zaśmiała. – Mroczna, obleśna i kryminalistka…
Zdenerwowałem się.
- Kay ma na ciebie zły wpływ i doskonale o tym wiesz.
- Maruda – wywróciła oczami. – O patrz, zaczyna się.
Spojrzałem na bar. Muzyka się zmieniła, a jakaś kobieta zapowiedziała ,, słodką Mer oraz energiczne Chloe i Cindy’’ Te dwie ostatnie wskoczyły pewnie na blat z szerokimi uśmiechami i pomogły zrobić to samo trzeciej dziewczynie, ciemnej blondynce z błękitnymi oczami. Wstrzymałem oddech. To dziewczyna z parku! Rzeczywiście była słodka.
Mer… Czy to jej imię, zdrobnienie, czy pseudonim?
Wszystkie trzy zaczęły tańczyć – Mer ruszała się zgrabnie, chociaż dało się wyczuć lekką niepewność – a potem błękitnooka otworzyła usta i zaczęła śpiewać znaną piosenkę Beyonce, idealną na Walentynki. Wywróciłem oczami, uśmiechnąwszy się lekko. Patrzyłem z zaciekawieniem na tą istotę o anielskim głosie.
Ona również mnie zauważyła. Była zaskoczona, że mnie tu zobaczyła. Uśmiechnąłem się szerzej. Zarumieniła się leciutko i uciekła gdzieś wzrokiem. Pomógł jej w tym piruet, który wykonała równocześnie z Cindy i Chloe. Zaśmiałem się cicho. Jaka ona nieśmiała.
Kątem oka dostrzegłem, że moja siostra wyszczerzyła do mnie zęby.
-  Czy ty ją znasz? – szturchnęła mnie łokciem w żebra.
Pokręciłem głową.
- Niee – mruknąłem odrobinę speszony. – Widziałem ją tylko raz. To wszystko.
Danielle z dziwnie zadowoloną miną położyła mi rękę na ramieniu, żeby zwrócić na siebie uwagę, bo ciągle unikałem jej wzroku.
- Chyba ci się podoba, braciszku… Jeżeli nie chcesz jej capnąć, to chociaż z nią pogadaj – poradziła mi.
Zmrużyłem oczy.
- Dobra,  dobra – rzuciłem z roztargnieniem i ponownie skupiłem się na Mer. Miała naprawdę śliczny głos. Delikatny i mocny zarazem, tak jak jej osobowość. Rozbrajało mnie to, że nie mogła się powstrzymać i często zerkała na mnie w tańcu, niby ty to przypadkiem. Kiedy piosenka się skończyła jej dwie towarzyszki zaczęły wyć i klaskać, jak większość ludzi z tej sali. Mer uśmiechnęła się szeroko i zeskoczyła z baru.
Z boku doszło do mnie ciche przekleństwo mojej siostry. Zerknąłem na nią. Miała nieprzeniknioną minę.
- Muszę cię tu zostawić, bro – powiedziała, wpatrując się w ekran swojego telefonu. Posłała mi uśmiech, który nie sięgał oczu. – Baw się dobrze.
- Danielle, co się stało? – zapytałem czujnie.
- Potem ci wyjaśnię – chciała mnie wyminąć, ale złapałem ją za łokieć i przygwoździłem uważnym spojrzeniem. Westchnęła. - Trevor, jestem dużą dziewczynką. I daję sobie radę sama. Nie musisz się już o mnie martwić! Puszczaj!
- Pewnie, że dajesz sobie radę, kryminalistko – zadrwiłem, ale ją puściłem. Prychnęła i wyszła z knajpy pewnym siebie krokiem.
Pokręciłem głową. Niepokoiło mnie zachowanie siostry, ale miała poniekąd rację – była dużą dziewczynką. Nie powinienem za bardzo jej kontrolować. Ma prawo mieć swoje tajemnice. Jeżeli będzie miała poważne problemy, z pewnością mi powie.
Wziąłem głęboki oddech (i od razu się skrzywiłem, bo jeszcze bardziej poczułem smród piwa i tłumu gości), a potem podszedłem do baru. Wszystkie trzy dziewczyny uwijały się jak w ukropie, podając lub roznosząc trunki. Ale mnie interesowała tylko jedna.
Przysiadłem na wysokim krześle i zaczekałem, aż pochylona nad czymś Mer zwróci wreszcie na mnie uwagę…
***
Jak zwykle po naszym występie podchodziło wiele wielbicieli, którzy przy okazji zamawiali drinki. Rozlało mi się trochę szkockiej, więc pospiesznie wytarłam plamy i spojrzałam na mężczyznę, który dopiero co się przysiadł. Aż mnie zatkało, gdy zorientowałam się, że to ten tajemniczy, piękny chłopak, który mnie wybawił przed upadkiem…
- Witaj, nieznajoma – posłał mi perskie oczko. Znowu zaprało mi dech w piersi. -  Gdybym wiedział, że masz taki talent, to dłużej zatrzymałbym cię wtedy w parku.
Zaśmiałam się zakłopotana i odgarnęłam włosy za ucho.
- Witaj, nieznajomy. Sugerujesz, że zamiast się przewracać na lodzie, by złapał mnie jakiś uprzejmy chłopak, powinnam śpiewać?
- Czemu nie? – przekrzywił głowę, uśmiechając się zabójczo. Zapatrzyłam się na chwilkę w jego ciemne oczy, w których pobłyskiwały uroczo iskierki wesołości. Strasznie mi się podobały, tak jak jego kruczoczarne, niesforne włosy…
Hej, skup się, Meredith. To tylko nieznajomy przystojniak. Nie fantazjuj.
- Nie śpiewam aż tak rewelacyjnie – mruknęłam. – Czego się pan napije? – rzuciłam żartobliwie.
Pokręcił głową, wywracając oczami.
- Niczego. I nazywam się Trevor, Trevor Morgan… Słodka Mer.
Wydałam z siebie zduszony jęk. Przed sekundą byłam zauroczona, ale… Naprawdę musiał mnie nazwać słodką Mer? Ukatrupię swoją szefową za te durne zapowiedzi i wkręcanie mnie w jeszcze bardziej durne show od siedmiu boleści!
- Błagam cię! Ty też? Jestem po prostu Meredith. Żadna słodka. Meredith Adams – powiedziałam z naciskiem na moje imię.
- Miło mi, Meredith Adams – obdarował mnie kolejnym pięknym uśmiechem. Nie potrafiłam go nie odwzajemnić.
- Mnie też.
Przyglądał mi się przez chwilę.
- Jesteś ciekawą osobą – wyjawił nagle. -Wydajesz się być nieśmiała, ale jak się z tobą rozmawia, to wrażenie znika, chociaż ciągle mi się zdaje, że jednak cię onieśmielam.
Spiekłam raka. Rany, chyba przy nikim innym się tak nie rumieniłam, jak przy Trevorze… A tak swoją drogą, to dlaczego on się tak mną interesuje? I jak to się stało, że przez tyle czasu nigdy go nie widziałam, a tu nagle koleś pojawia się w parku, a potem w barze, w którym pracuję? Ech, może za dużo się dopatruję. To pewnie zwykły zbieg okoliczności. Całkiem miły zbieg okoliczności…
- Onieśmielasz – przyznałam. – Ale nauczyłam się to trochę zwalczać.
Błysnął zębami w uśmiechu.
- Rozumiem.
- Mer! – zawołała do mnie Chloe. – Mogłabyś przynieść więcej lodu i soków z tej zielonej skrzyni?
- Robi się! – odkrzyknęłam. Zerknęłam na Trevora przepraszająco. – Robota czeka. Przepraszam.
- Jasne. Rozumiem – pokiwał głową.
Z bólem serca wyszłam na zaplecze, by przytargać to, o co prosiła Chloe. Kiedy pojawiłam się znowu, przystojnego Trevora już nie było. Nie wiedzieć czemu, zrobiło mi się trochę przykro. Powlokłam się zrezygnowana do Chloe i podałam jej skrzynkę z sokami i lodem. Podziękowała i natychmiast wzięła się do roboty. Cindy zaś namierzyła mnie wzrokiem i posłała szeroki uśmiech. O nie, pomyślałam, kiedy podeszła do mnie.
- Hej, kim był ten przystojniak? Wyraźnie się tobą  interesował! Skąd wynalazłaś takie ciasteczko? – zapytała podekscytowana.
- Och poznałam go przypadkiem – wzruszyłam ramionami. – Tak tylko rozmawialiśmy. Wracajmy do pracy, bo Marika się wkurzy.
Westchnęła i wywróciła oczami, ale dała mi już spokój.
***
Po paru godzinach zrobiło się spokojnie i pusto. Posprzątaliśmy w knajpie, a potem Marika pozwoliła mi iść do domu, żeby wraz z Nigelem i Chrisem zamknąć bar. Objęłam się ramionami, kiedy tylko wyszłam z ciepłego pomieszczenia. Cholera, jest jeszcze zimniej niż rano! Znowu spada temperatura…
Wychodząc zza rogu prawie dostałam zawału, gdy ujrzałam swobodnie opartego o ścianę Trevora. Wyglądał trochę mrocznie i przerażająco, cały schowany w cieniu. Błyszczały mu dziwnie oczy. Patrzył na mnie i – ku mojemu bezbrzeżnemu zdumieniu - wyglądał tak, jakby na mnie czekał! Wryło mnie w ziemię.
- Cześć. Długo pracujesz – zauważył. Pierwszy razy słyszałam jego głos niemal w całkowitej ciszy. Było w nim coś takiego, przez co dostawałam gęsiej skórki. Miał bardzo przyjemny tembr głosu. Było w nim coś niesamowicie hipnotycznego.
- Niestety – wzruszyłam niepewnie ramionami. Z niewiadomego powodu mój własny głos zadrżał.  – Co tu robisz?
Oderwał się od ściany i wyszedł z cienia. Zatrzymał się jakieś półtora metra ode mnie.
- Przepraszam, że tak zniknąłem, ale doszedłem do wniosku, że lepiej nie przeszkadzać ci w pracy. A że miło nam się rozmawiało… Tak… Tak sobie pomyślałem… - chyba po raz pierwszy lekko się zmieszał. – Pomyślałem sobie, że na ciebie zaczekam.
Miałam nadzieję, że szczęka nie opadła mi do samej ziemi. O rany! Ten piękny facet czekał na mnie tyle czasu? Na mnie??? Wymiękam!
Nagle lekko się zaniepokoiłam. Trevor nie wyglądał wprawdzie na psychopatę (chociaż było w nim coś… niewytłumaczalnie mrocznego), ale kto go tam wie…?
Dostrzegł mój podejrzliwy wzrok i zorientował się razem ze mną, jak to wygląda.
- Ojej – uśmiechnął się delikatnie. – Przestraszyłem cię? Kurczę, chyba się wygłupiłem. Przepraszam. Jestem zwykłym chłopakiem. No, może nie do końca zwykłym, ale zapewniam cię, że nie jestem żadnym psycholem – pokręcił z rozbawieniem głową.
- Okey – powiedziałam powoli. – Skoro nie jesteś psycholem, to… To miło mi, że zaczekałeś, chociaż nie mam najmniejszego pojęcia, z jakiego powodu – posłałam mu półuśmiech.
- Cieszę się, że ci miło. Bo widzisz, zastanawiałem się, czy czasem nie chciałabyś się kiedyś spotkać – zaproponował. Był chyba trochę niepewny, ale w jego oczach pobłyskiwała nadzieja.
Czy ja się przesłyszałam? A może naprawdę to powiedział?
- Dlaczego? – zapytałam cicho, bo nie mogłam uwierzyć, że ktoś taki jak on chce się ze mną umówić.
- Co: dlaczego? – nie zrozumiał.
Wbiłam wzrok w nierówne płyty chodnikowe.
- Dlaczego prosisz akurat mnie o randkę? Nieznajomą dziewczynę która wydurnia się na barze śpiewając Beyonce i wywraca się na lodzie, gadając głupoty?
- Może ci się to wydać dziwne, ale naprawdę dobrze cię rozumiem - powiedział miękko. - Jesteś wspaniałą dziewczyną, jestem zdumiony, że tego nie dostrzegasz. Zabawna, wesoła, miła, nieśmiała… Mów co chcesz, ale słodka również! – zaśmiał się cicho. - I jestem pewien, że masz dobre serce.
Zarumieniłam się. Naprawdę się mną interesował. Cud nad cudy, nieziemsko przystojny Trevor chce umówić się z idiotkę Meredith! A może nie jestem idiotką, tylko po prostu nie wierzę w siebie? Hm…
Uniosłam wzrok i zobaczyłam, że uśmiecha się szeroko.
- Więc jak? No zgódź się, proszę!
- Okey – poddałam się. Był uroczy, kiedy tak się uśmiechał. – Gdzie i kiedy?
- A masz jakąś propozycję?
- O nie, kolego. Ty zapraszasz – ty ustalasz.
Wywrócił oczami.
- W takim razie może być jutro? O 13 w parku?
Stłumiłam śmiech. Park? Ze swoimi zdradliwymi, zamarzniętymi kałużami?
- Chcesz, żebym znowu się poślizgnęła?
- Spokojnie, możesz być pewna, że cię znowu złapię.
- A ty tylko na to czekasz? – rzuciłam śmiało.
Puścił mi perskie oko.
- Cholera, rozgryzłaś mnie.
- Wreszcie mi się udało – westchnęłam. – Chociaż w jednej kwestii.
Zrobił dziwną minę. Trochę zaniepokojoną. Nie mogłam do końca jej rozszyfrować.
- Ta. To jesteśmy umówieni?
Pokiwałam głową, przegryzając wargę.
- Do jutra. Muszę już iść – powiedziałam.
- Oczywiście. Do zobaczenia – posłał mi ostatni uśmiech, a potem odwrócił się i zniknął w ciemnej uliczce. Poruszał się płynnie, cicho i niezwykle szybko.
Otrząsnęłam się ze zdumienia, po czym ruszyłam w swoją stronę. Niesamowite! Poznałam dziwnego, przystojnego i tajemniczego chłopaka 14 lutego, a on się ze mną umówił! Pierwsze udane Walentynki!
A przynajmniej mam taką nadzieję.
Z tej całej euforii nie zwróciłam uwagi na to, że skróciłam sobie drogę i szłam przez zaciemnioną drogę za starymi magazynami.  Chodziłam tędy jedynie w środku dnia, a i wtedy dziwnie się tu czułam… Ocknęłam się nagle. Co mnie podkusiło, żeby tu wleźć?  Głupia, głupia, głupia… O tej porze zawsze szłam główną! I co z tego, że było dwa razy dalej…? Było bezpieczniej.
Zaczęłam robić się nerwowa. W każdym cieniu widziałam jakiegoś mrożącego krew w żyłach stwora albo sadystycznego mordercę z nożem w ręce. Wsłuchiwałam się w ciszę i niemal podskakiwałam ze strachu na każdy dziwny odgłos.
- To tylko bezpańskie koty – wmawiałam sobie półgłosem.
Ale czemu w takim razie miałam wrażenie, że ktoś na mnie patrzy i mnie śledzi? Zacisnęłam dłonie w pięści i odwróciłam się gwałtownie. Nie zauważyłam nikogo. Odetchnęłam trochę. Mam paranoję, naprawdę. Ale przerażają mnie takie ciemne ulice.
Odrobinę uspokojona obróciłam się na piętach… I zderzyłam z kimś wysokim, odzianym w ciemne ubrania. Nie widziałam twarzy mężczyzny.
- Aaa! – krzyknęłam. Śmiejąc się zatkał mi usta, a drugą ręką przytrzymał z tyłu głowy. Miał nienaturalnie zimne palce. Miałam wrażenie, że dotyka mnie trup. Na trupa jednakże miał zbyt piękny zapach. Był dziwnie oszałamiający.
- Bezpańskie koty… - powiedział z drwiną. Poczułam gęsią skórkę. Coś niepokojącego było w jego głosie. – Słyszałaś, Danielle? Jesteśmy tylko bezpańskimi kotami! – zaczął chichotać. – Ludzie są tacy zabawni...
Pokonując oszołomienie, zaczęłam się wyrywać. Widziałam już wyraźniej jego twarz i… Wydawało mi się, że mężczyzna miał… Czerwone oczy? Jak na jakimś horrorze!
- Puś mje! – usiłowałam powiedzieć to groźnie, ale nie wyszło, bo trzymał mnie w stalowym uścisku. No i lekko się dusiłam, gdyż częściowo zatykał mi nos.
- Kay, daj spokój – usłyszałam kobiecy głos, który trochę dodał mi otuchy. Zdziwiło mnie tylko to, że najwyraźniej się znali. – Zostaw ją.
Znowu się zaśmiał. Zadrżałam ze strachu. Chyba się uśmiechnął, wyraźnie zadowolony moim stanem.
- Danielle, błagam cię. Ona tak smakowicie pachnie… Niby czemu mam ją zostawić?
Kobieta pojawiła się wreszcie w moim polu widzenia. Nikłym świetle księżyca nie byłam pewna, czy była szatynką, czy brunetką. Złapała błyskawicznie rękę mężczyzny, którą miał na moich włosach i odciągnęła bez wysiłku, chociaż dla mnie  było to niewykonalne.
- Zostaw ją – powiedziała spokojnie, patrząc mu w te przerażające oczy.
Był taki zdziwiony, że zdjął z moich ust drugą rękę, wpatrując się w nią z zaszokowaniem. Złapałam gwałtownie oddech. Nogi ugięły się pode mną z nerwów. Serce biło tak mocno, że szumiało mi w uszach.
- Dlaczego? Powstrzymujesz MNIE przed skonsumowaniem młodej, apetycznej dziewczyny? Sama chcesz ją zjeść? Nie lubię się dzielić, wiesz o tym doskonale.
- Nie! – warknęła groźnie, a potem posłała mi zaniepokojone spojrzenie. Uświadomiłam sobie nagle, że gdzieś ją już widziałam. Ale gdzie? – Mój brat ją lubi. Odpuść.
Dziwne. Jej brat mnie lubi? Jaki brat? Czy ona mnie z kimś nie pomyliła? Nieważne, może mnie jakoś obroni przed tym strasznym facetem…
Zaczął rechotać. Wzięłam się w garść i powoli zaczęłam wycofywać do tyłu. Może mnie nie zauważy i uda mi się zwiać?
- Oooch…Twój braciszek? – powtórzył z politowaniem przerażający mężczyzna. – Ten żałosny, nie pijący ludzkiej krwi szczurożerca? Chyba żartujesz, moja słodziutka. Twój brat chyba się nie zakochał w człowieku? Jaja sobie robisz, tak?
- Nie, Kay – powtórzyła i zniżyła głos tak, że ledwo ją słyszałam. – Zostaw ją w spokoju. I mojego brata również.
- Kochanie, skoro mu zależy na tej małej – popatrzył na mnie, a ja znieruchomiałam w połowie kroku – to z jeszcze większą przyjemnością się nią zajmę… O tak, opróżnię to ciałko z calutkiej, gorącej krwi.
Czerwonooki mężczyzna oblizał się i obnażył zęby jak dziki zwierz. Nie, to nie były zęby. To były KŁY. Obrzydliwe, długie, ostre kły. I coś takiego ma nawet imię? Cholera jasna, czy to jest… Wampir?!
Dość. Koniec. To było już dla mnie zbyt wiele. Dałam dyla, ślizgając się przy tym na śniegu i lodzie.
- Kay, nie! – krzyknęła z rozpaczą. W tym samym momencie przerażający mężczyzna mnie dopadł bez większego wysiłku. Złapał mnie za kurtkę i zatrzymał. Upadłabym, gdyby mnie nie trzymał. Śmiejąc się jak psychopata, powąchał moje włosy i szyję. Zadrżała mi szczęka.
Niespodziewanie Kay odsunął się i z nadludzką siłą rzucił mną jak dużą, szmacianą lalką. Przeleciałam dobre kilka metrów i z impetem wyrżnęłam o mur po drugiej stronie ulicy. Spłynęłam na ziemię, pozbawiona oddechu. Potwornie bolały mnie plecy. Brałam spazmatyczne oddechy, usiłując dostarczyć organizmowi tlenu, ale miałam wrażenie, że to nic nie daje i się duszę. Na dodatek było mi zimno, bo moje ubranie zaczęło namakać od topniejącego przez ciepłotę mojego ciała śniegu.
- Zrób to dla mnie: zostaw ją! – Spanikowana ciemnowłosa kobieta w ułamku sekundy pojawiła się przed moim oprawcą. Ona też nie była normalna. Należała do jego rasy. Byłam tego pewna.
- Danielle, odsuń się – wymruczał łudząco łagodnie. - Twojemu bratu przyda się lekcja od życia. Kto wie, może nawet wyzwie mnie wreszcie na pojedynek, jeśli ją lubi?  Przy okazji trochę się rozerwę.
- Kay… - poprosiła go raz jeszcze. Odsunął ją brutalnie ze swojej drogi i uśmiechnął się do mnie obrzydliwie.
Rozpaczliwie podjęłam próbę wstania i utrzymania się na nogach, która szybko zakończyła się fiaskiem. Chciałam jeszcze raz zebrać w sobie siły na ucieczkę, lecz przerwał mi dziwny odgłos z boku. Czy to… Ktoś warczał? Cała nasza trójka spojrzała w tamtą stronę.
Jęknęłam z niedowierzaniem, gdy rozpoznałam warczącego przybysza. Nie wyglądał już tak łagodnie jak ostatnio. Był chyba niemal tak przerażający, jak czerwonooki. Nieliczne chmury całkowicie odsłoniły księżyc, który blado oświetlił ciemnozłote oczy porażająco przystojnego szatyna, ciskające błyskawice do Kay’a.
- Dotkniesz ją tylko jednym palcem, a mnie popamiętasz, sukinsynu – ostrzegł go Trevor Morgan, wprost kipiąc przy tym ze złości. Dziwne, że nawet w tym momencie podobał mi się jego głos. Poczułam odrobinę nadziei. – Zjeżdżaj stąd. Nie kontaktuj się z moją siostrą. A już szczególnie zostaw w spokoju dziewczynę.
Zalała mnie fala ciepła. Ten chłopak chce mnie ratować! To takie… Niesamowite!
- No, no. Trevorze, jakże nam miło – zadrwił Kay. - Wpadłeś na ucztę? Czy chcesz bronić żałosnego człowieka?
Trevor zignorował go. Spojrzał na mnie zadziwiająco łagodnie.
- Wszystko w porządku, Meredith? – zapytał smutno. Przez chwilę sprawiał wrażenie, jakby chciał do mnie podejść, ale szybko zrezygnował.
Ciągle nie mogłam uspokoić oddechu, jednak pokiwałam głową. Bałam się jak nigdy, ale miałam nadzieję, że Trevor mnie obroni. Niespodziewanie przypomniało mi się to, co powiedział zaledwie z pół godziny temu. ,,Jestem zwykłym chłopakiem. No, może nie do końca zwykłym, ale zapewniam cię, że nie jestem żadnym psycholem’’. Ha! ,,Nie do końca zwykły’’ to zdecydowanie niedopowiedzenie.
Kiedy Trevor skupił się na mnie, Kay postanowił to wykorzystać. Czmychnął w moim kierunku i poderwał mnie z ziemi. Krzyknęłam. Byłam całą obolała, a on niezbyt delikatny. Poza tym zrobił to tak szybko, że ledwo co orientowałam się w sytuacji.
W oczach zaskoczonego Trevora pojawił się strach. Bał się o mnie? Ledwo go znałam! Poza tym, on pewnie też był wampirem… Dopiero teraz to do mnie dotarło! Boże, zadawałam się z istotą  prosto z horroru! Facet pijący krew trzymał mnie niedawno w objęciach i umówił się ze mną na randkę!
Ale w tej chwili nie było to moim problemem. Teraz jakiś psychopata chciał mnie ,,skonsumować’’… Zerknęłam na niego. Doskonale widziałam białe kły wampira, które zbliżały się do mojej skóry i te przerażające tęczówki…
- To był błąd, Kay! – Trevor jeszcze szybciej niż czerwonooki pojawił się przy nas. Kay puścił mnie natychmiast i odskoczył.  Upadłam bezwładnie i uderzyłam potylicą o płyty z których była zrobiona ulica… Usłyszałam jeszcze zdziwione jęknięcie mojego oprawcy i odgłosy walki. Dalej była już tylko ciemność oraz cisza. Moje ukojenie.

***
Szedłem w kierunku swojego mieszkania, rozmyślając o Meredith. Czy dobrze robiłem, umawiając się z człowiekiem? Przecież jestem wampirem. Nie powinienem… Ale nie mogłem się powstrzymać.. Cóż począć? Naprawdę mi się podobała. Zależało mi na niej. To było dziwne, ale prawdziwe.
Nieoczekiwanie usłyszałem czyiś krótki, szybko zdławiony krzyk. Dość daleko. Może i miałem paranoję, ale zdawało mi się, że to była Mer!
Przystanąłem, wsłuchując się w odgłosy miasta. Było późno, więc nie było ich zbyt wiele. Żadnego krzyku więcej nie usłyszałem.
Biłem się z myślami. Czy to była ona? A zresztą, czy to ważne? Jakaś kobieta chyba była w opałach. Przypomniało mi się, że Kay jest w mieście. Skrzywiłem się odruchowo. Nienawidziłem kolesia. Był psycholem, który lubił dręczyć swoje ofiary.
- Cholera – warknąłem pod nosem, zawracając. Lepiej to sprawdzę. Nie chciałbym, żeby z Kay’em była moja siostra. Jeżeli on poluje, powinienem zabrać ją do domu. Z drugiej strony, jeżeli się napatrzy, to może przestanie się z nim spotykać? To chory koleś, nawet jak na wampira!
Przemykałem niepostrzeżenie w cieniu budynków. Im bliżej byłem miejsca, skąd słyszałem krzyk, tym bardziej skupiałem się na otoczeniu. W końcu do mojego nosa doszło kilka zapachów... Najwyraźniej czułem zapach Danielle oraz… Mer? Był też trzeci, który chyba należał do…
Przyspieszyłem znacznie, czując ogarniającą mnie złość. Wpadłem w końcu w starą uliczkę za starymi magazynami.
Aż mnie zmroziło, kiedy zobaczyłem w oddali przestraszoną Danielle, która stanęła przed wpadającym w amok polowania Kay’em. A najgorsze było to,  że Danielle usiłowała chronić swoim ciałem Meredith… Słodką Meredith, która wyglądała tak, jakby zaraz miała wpaść w histerię. I wcale się jej nie dziwię.
- Danielle, odsuń się – wymruczał do niej Kay. On i moja siostra byli tak skupieni na tej sytuacji, że nie zauważyli chyba, iż byłem blisko i biegłem w ich stronę. - Twojemu bratu przyda się lekcja od życia. Kto wie, może nawet wyzwie mnie wreszcie na pojedynek, jeśli ją lubi?  Przy okazji trochę się rozerwę.
Lekcja od życia! Ja mu dam lekcję od życia! A na pojedynek to ja go wyzwę, bo czuję, że Mer może być dla mnie ważna! I lubię ją! Prawie jej nie znam, ale ją lubię, do cholery! I nie zamierzam pozwolić, żeby ten pieprzony sadysta zrobił coś tej delikatnej istocie!
- Kay…- odezwała się błagalnie moja siostra. Odepchnął ją, nic sobie z tego nie robiąc. Posłał drapieżny uśmiech Meredith skulonej pod murem. Miała problem ze złapaniem oddechu.
Zacząłem głośno warczeć, niczym buldog broniący swojego terytorium. Zatrzymałem się w połowie drogi od Kay’a i Danielle a Mer.
- Dotkniesz ją tylko jednym palcem, a mnie popamiętasz, sukinsynu – rzuciłem gniewnie. Zaciskałem dłonie w pięści, przyglądając się paskudnemu wampirowi z nienawiścią. – Zjeżdżaj stąd. Nie kontaktuj się z moją siostrą. A już szczególnie zostaw w spokoju dziewczynę.
Lekko go zatkało, ale szybko się ogarnął.
- No, no. Trevorze, jakże nam miło. Wpadłeś na ucztę? Czy chcesz bronić żałosnego człowieka?
Jak zwykle mnie podpuszczał, ale zlałem go, bo uświadomiłem sobie, że Meredith zaraz chyba wyzionie ducha. Nic dziwnego, przecież zaatakował ją wampir…
Przyjrzałem się ostrożnie dziewczynie. Miała wytrzeszczone szeroko oczy i rozchylone usta. Serce biło jej tak mocno, jakby miało wyskoczyć jej zaraz z piersi. Słyszałem to doskonale. Poczułem pragnienie, lecz łatwo je zignorowałem, bo rozsadzał mnie gniew, który utemperowałem na chwilę, żeby uspokoić Mer.
- Wszystko w porządku, Meredith? – odezwałem się cicho. Głupie pytanie, oczywiście, że nie było w porządku… Jestem idiotą. Napiąłem mięśnie prawej nogi, chcąc zrobić te paręnaście kroków i do niej podejść, ale stwierdziłem, że to nie jest dobry pomysł. Nie byłem człowiekiem i ona pewnie to już wyczuła. Nie byłem pewien, czy by mi zaufała. Być może jeszcze bardziej bym ją przestraszył, a tego przecież nie chciałem…
Ulżyło mi, kiedy pokiwała głową. Jej serce i oddech odrobinę zwolniły. Dobrze, Mer. Tak trzymaj.
Taaak… Ale przecież byłem idiotą. Niepotrzebnie skupiłem się na niej. Nie powinienem jej teraz uspokajać. Mogłem najpierw przegonić Kay’a (albo po prostu zawlec go gdzieś i zabić…), a ja postanowiłem ukoić nerwy niedoszłej ofierze wampira…
A to, rzecz jasna, wykorzystał Kay. Natychmiast do niej podbiegł. Gdy zorientowałem się w sytuacji, trzymał ją przy sobie i obnażał kły, namierzając tętnicę szyjną.
- To był błąd, Kay! – syknąłem, kiedy się otrząsnąłem ze zdziwienia. Wręcz zaszarżowałem na niego, bojąc się jak diabli, że ten skończony debil ją ugryzie i… przemieni w wampira. Ona miała swoje życie! Nie umierała! Nie mogłem pozwolić, żeby głupi, mszczący się na mnie krwiopijca, odebrał jej człowieczeństwo.
Kay na wszelki wypadek puścił ją i odsunął się pospiesznie. Upadła na podłoże. Wpadłem na wampira tak gwałtownie, że go przewróciłem. Pierwszy raz w życiu czułem taką chęć mordu. Chwile tego drania były policzone. Nie miałem tyle siły woli, żeby go zostawić. Poza tym, gdybym go tylko sprał, on by wrócił. Musiałem zlikwidować zagrożenie…
Przez długą chwilę tarzaliśmy się po śniegu, wymieniając ciosy. Kay był zdumiony moją agresywnością. Nigdy taki nie byłem. Po prostu gdy zobaczyłem, jak pochylał się nad tą małą, niewinną, przerażoną dziewczyną… Coś we mnie pękło.
Wampir usiłował mnie ugryźć, ale byłem zbyt szybki. Działałem jak w amoku, sam kąsałem i zadawałem bolesne ciosy. W pewnym momencie udało mi się uszkodzić jego ramię. Zawył i odturlał się, a potem wstał. Uśmiechnąłem się złowrogo, patrząc, jak Danielle wreszcie przejęła inicjatywę i skacze na niego od tyłu. To była krótka chwila. Skrzywiłem się nieco, kiedy głowa mężczyzny potoczyła się w bok, oderwana od reszty ciała.
- Tępy cham – warknęła Danielle. – Za późno zareagowałam. Ja powinnam go zaatakować – wyrzucała sobie, rozrywając na strzępy truchło. Rzuciła mi zapalniczkę (moja siostra paliła....). Kiedy zajmowałem się dyskretnym paleniem wampira, ona zajęła się nieprzytomną Meredith. Kiedyś interesowała się medycyną i wiedziała sporo na różne tematy.
- Wiesz, broniłaś ją – powiedziałem w końcu. - Nie spodziewałem się tego. Dziękuję.
Spojrzała na mnie poważnie.
- Trevor, jesteś moim bratem. A on… - wbiła wzrok w ziemię, wyraźnie zawstydzona. – On mnie wykorzystywał. Myślałam, że sobie sama poradzę, ale… sam widziałeś. Pozwoliłam mu się odepchnąć. Pozwoliłam, żeby skrzywdził osobę, na której zależy mojemu bratu.
- Każdy popełnia błędy – uświadomiłem jej łagodnie. Wzruszyła ramionami. – Co z Meredith?
- Ułożyłam ją w pozycji bezpiecznej. Nic jej się nie stało. Jest młoda i silna. W najgorszym razie ma lekkie wstrząśnienie mózgu. Nie wydaje mi się, żeby miała krwiaka. Będzie jej potrzebny spokój i nie powinna nadwyrężać wzroku… - Danielle ucichła na chwilę, wyraźnie się czymś jednak martwiąc.
- Danielle?!
Przegryzła wargę.
- Nie obraź się, ale musisz coś z nią załatwić. Być może nie będzie pamiętać tych zdarzeń po przebudzeniu, bo mózg czasami broni się przed strasznymi rzeczami… To bardzo prawdopodobne. Ale możliwe, że jednak coś skojarzy…
- Okey. Do rzeczy – zniecierpliwiłem się.
- Weźmy ją do ciebie – powiedziała. - Jeżeli się obudzi w szpitalu i zacznie ględzić coś o wampirach, to będzie źle. Wsadzą ją do wariatkowa. Lepiej chyba by było, jakbyś z nią na spokojnie porozmawiał. Wyjaśnił… kim jesteśmy.
Posmutniałem.
- Będzie się mnie bać. Nie sądzisz?
- Nie wiem. Zobaczymy…

***

Miałam jakieś dziwne sny… Słyszałam dziwne głosy – kobietę i mężczyznę rozmawiających o czymś przyciszonymi głosami. O coś się martwili. Ciekawe o co?
Ach. W zasadzie, to jest mi to obojętne. Zaczęłam myśleć tylko o głosie mężczyzny. Przypominał mi głos jakiegoś miłego chłopaka, którego niedawno poznałam… I to w Walentynki! Jeżeli to sen, a tak pewnie jest, to bardzo miły sen. Chciałabym więcej takich.
Nieoczekiwanie poczułam, że czyjaś chłodna dłoń przykryła moją. To było dziwne, lecz nawet przyjemne. Westchnęłam przez sen…
- Meredith? – zapytał ktoś miękko. Zrobiło mi się cieplej. Czy to naprawdę był…?
Otworzyłam powoli oczy. Byłam w jakiś pokoju, w którym paliło się niezbyt jasne światło. Oświetlało jednak doskonale czarnowłosego chłopaka, który trzymał mnie za rękę. Nie miałam też mokrego płaszcza ani butów, ale okrywał mnie koc.
- Trevor? – zdziwiłam się. – Gdzie ja jestem? Co się stało? Widzieliśmy się, potem wracałam do domu i… - zacięłam się. No właśnie, czemu nie dotarłam do domu? Usiłowałam sobie przypomnieć, ale nie udało się. Nic. Pustka.
Uśmiechnął się łagodnie, jednak był to uśmiech, który nie sięgał oczu. Ciemnozłote tęczówki pozostały poważne i zaniepokojone.
- Jesteś w moim mieszkaniu. Nic nie pamiętasz? – zapytał ostrożnie.
- N-nie… - przyznałam, czerwieniąc się. Cholera, bardzo bym chciała wiedzieć, czemu znalazłam się w mieszkaniu przystojnego faceta i leżę u niego na kanapie, a on trzyma mnie za rękę… Co było fajne, nie powiem, aczkolwiek nie rozumiałam, czemu tak się stało.
- Znowu się poślizgnęłaś. Upadłaś, a potem uderzyłaś się w głowę. Przypadkiem znalazła cię moja siostra i zadzwoniła po mnie – wzruszył ramionami. – Jak się czujesz?
- Nieźle – mruknęłam. – No dobra, dziwnie. Czemu nie pamiętam upadku? Ani twojej siostry?
- Nie wiem. A poza tym, wiesz, jak się na nazywasz? – zażartował.
Wywróciłam oczami.
- Wiem. Ogarniam też, jak przebiegało moje życie. Długo tu jestem? Mieszkam z przyjaciółką, będzie się o mnie martwić. Chyba, że została u swojego chłopaka, bo miała randkę… - urwałam, śmiejąc się nerwowo. – Za dużo czasem gadam.
- Nie, spokojnie. Jesteś cichutka w porównaniu z Danielle… - posłał mi szeroki uśmiech. Niepokój z jego oczu już całkiem zniknął. – Byłaś nieprzytomna w sumie jakieś… 40 minut? Raczej tak.
Pokiwałam lekko głową.
- Danielle… - powtórzyłam. Przypominało mi coś to imię. Znałam je, słyszałam niedawno, jednakże… Było wypowiedziane innym głosem. Strasznym głosem.
Ktoś wyłonił się z innego pomieszczenia – piękna dziewczyna o takim samym kolorze włosów, co u Trevora, ale o zielonych oczach.
Serce zaczęło bić mi szybciej. Coś mi nie grało. Przed oczami przemykał mi dziwne obrazy…
- Czy ty coś sugerujesz, braciszku? – zapytała z rozbawieniem. - Witaj, Meredith. Jestem jego nieszczęsną siostrą – wskazała ruchem głowy na Trevora. Nie zbliżała się do nas zbytnio.
- Hej… Wydaje mi się, że już kiedyś się spotkałyśmy - odparłam ostrożnie. Tak, jej głos też znałam. Słyszałam, jak kogoś o coś prosiła, była przestraszona… Przypomniałam sobie mężczyznę z czerwonymi oczami i długimi kłami, a potem Danielle, która przemieszczała się trzy razy szybciej niż Usain Bolt, razem z tym facetem…
Poderwałam się do góry, wyszarpując z uścisku Trevora.
Boże, ja wcale nie upadłam na ziemię! Rzucił mną ten psychopata, jakiś Kay, bo pojawił się Trevor i rzucił się na niego w mojej obronie… Może to i dobrze, bo Kay mówił coś o tym, że pewnie smakowicie smakuję, a Danielle błagała go, żeby dał mi spokój.
Uświadomiłam sobie nagle, że znalazłam się przy ścianie z szeroko otwartymi oczami, które kierowałam to na zdziwioną Danielle, to na pobladłego Trevora.
Chłopak wstał powolutku i wyciągnął do mnie rękę. Wyglądał tak normalnie, tak… ludzko. Nie jak Kay. Ale nie był człowiekiem. Też miał ostre zęby. Nie teraz, miał je wcześniej, kiedy warczał dziko na Kay’a. W tej chwili te zęby były całkiem normalne.
- Pamiętasz? Meredith, ja… - zaczął zbolałym głosem.
- Przestań! Czego ode mnie chcesz?! – jęknęłam. – Jesteś taki, jak on, czyż nie?
- W pewnym sensie, Mer – odezwała się spokojnie Danielle. – W przeciwieństwie do tamtego osobnika, który miał na ciebie smaka, Trevor jest łagodny jak baranek. Przysięgam. Nie nasza wina, że należymy do tej samej rasy. A raczej należeliśmy, bo Kay nie będzie już więcej nikogo dręczył – powiedziała z satysfakcją.
- Danielle! – skarcił ją oburzonym spojrzeniem, a potem znowu zerknął na mnie. – Meredith, nigdy bym cię nie skrzywdził. Nawet nie wiesz, jak mi przykro, że spotkało cię coś takiego.
Wzięłam głęboki oddech, żeby się uspokoić. Był taki smutny. Przemawiała przez niego ogromna żałość, to było widać i słychać.
- Niestety, jestem wampirem, tak jak Kay – kontynuował. - Ale nie bój się mnie, proszę. Nie zrobię ci krzywdy, przyrzekam. Nie atakuję ludzi.
,,Nie atakuję ludzi’’? Nieoczekiwanie mój umysł przywołał pewne zdanie wypowiedziane przez  Kay’a (który… chciał mnie zjeść) do Danielle: ,,Twój braciszek? Ten żałosny, nie pijący ludzkiej krwi szczurożerca? Chyba żartujesz, moja słodziutka. Twój brat chyba się nie zakochał w człowieku?’’
Przełknęłam ślinę. Zakochał się w człowieku… Dopiero teraz zrozumiałam, że Kay pytał o to, czy Trevor nie zakochał się… we mnie. Ale przecież on mnie nie znał, to nie możliwe! Poza tym, ten chłopak jest istotą rodem z horroru! Nawet jeśli jest miły, uprzejmy, nie ma czerwonych oczu i uratował mnie z rąk głodnego wampira wraz ze swoją siostrą…
Z drugiej strony… Och, naprawdę nie wiem już, co o tym wszystkim myślę! To jakiś koszmar! Dlaczego nie mogłam poznać normalnego, zwykłego chłopaka?
- Chyba… Wiem – powiedziałam cicho. – Gdybyś chciał mi coś zrobić, to zrobiłbyś to już wcześniej, a potem nie ratował od niechybnej śmierci – przyznałam mu.
Ulżyło mu trochę. Otworzył usta, żeby coś powiedzieć, lecz przerwała mu jego siostra.
- Pewnie. Ten baranek nie skrzywdziłby muchy, bo jeśli coś by jej się stało, to przez kolejnych parę lat wypłakiwałby mi się na ramieniu - mruknęła Danielle. Trevor zmroził ją spojrzeniem, ale ona nic sobie z tego nie robiła. - Wy sobie pogadajcie, przerażone gołąbki, a ja nie będę wam przeszkadzać.
Dziewczyna wycofała się tam, skąd przyszła. Trevor nadal stał przy kanapie, a jego wzrok znowu przypominał spojrzenie zbitego szczeniaka. Jakby to jemu czerwonooki wampir niemalże wbił kły w szyję!
Skrzyżowałam ręce na piersi.
- Mogę wiedzieć, czemu tak właściwie mnie obroniłeś przed tym kolesiem i dlaczego się mną zajmujesz? Tylko bez pieprzenia, że jestem słodka!
Rozbawiłam go. Rozluźnił się i uśmiechnął rozbrajająco. Nie, nie przypominał wampira. Było w nim coś mrocznego i tajemniczego, ale w bardzo pociągający sposób. Gdybym nie widziała jego wyrazy twarzy, kiedy patrzył na Kay’a, nie uwierzyłabym, że potrafiłby zrobić komuś coś złego.
- Przekleństwa? To coś nowego – zauważył.
Opuściłam luźno ramiona.
- Trevor, nie znasz mnie. Dlaczego chłopak, który nawet nie jest człowiekiem, interesuje się zwykłą dziewczyną, która studiuje weterynarię, jest wolontariuszką w schronisku, niesamowicie nieśmiałą niezdarą, śpiewającą na dodatek w kiepskiej knajpie…?
Zacisnął usta, zastanawiając się przez chwilę.
- Niektórzy moi pobratymcy posiadają różne dziwne umiejętności – powiedział powoli, ważąc każde słowo. – Ja również. To taka… Magia? Telepatia? Nie wiem. Po prostu kiedy tylko cię zobaczyłem, uśmiechniętą i zarumienioną, wiedziałem jaka jesteś. Nie znam wszystkich cech osobowości, tylko kilka. Żadna inna kobieta mnie tak nie zainteresowała. Żałowałem, że w parku tak krótko z tobą rozmawiałem. Potem moja siostra całkowicie przypadkiem pokazała mi ten bar… Gdy cię znowu ujrzałem, pomyślałem sobie, że to może jakiś znak. Postanowiłem tym razem nie pozwolić ci zniknąć – wyjawił mi z zakłopotaną miną.
Zrobiło mi się… naprawdę przyjemnie. To było miłe. Chociaż trochę dziwne. Wiedział, jaka jestem? Tak po prostu?
- Proszę, powiedz, że się mnie nie boisz – szepnął nagle.
Westchnęłam.
- Nie boję się ciebie, tylko… Przeraziłam się moimi wspomnieniami. No i tym, że jesteś… wampirem! Nie wiem, co o tym myśleć… Cała ta sytuacja jest jakaś nieprawdopodobna!
Milczał przez krótką chwilę.
- Rozumiem cię.
Przegryzłam wargę. To było straszne – przyglądać się jego smutnym oczom zranionego chłopca. Dlaczego tak na mnie patrzył?
Podeszłam do kanapy i usiadłam na niej, odgarniając koc, którym wcześniej byłam przykryta. Z wahaniem przysiadł koło mnie. Jego bliskość (chociaż nie dorównywał ciepłotą ciała ludziom) była naprawdę przyjemna.
- Zrozumiem też, że możesz nie chcieć jutro się ze mną zobaczyć. Ani nigdy – odwrócił wzrok. Czyli o to mu chodziło…
- Och…
Zdziwiłam się. Zapomniałam o naszej randce… Co mam zrobić? Spotkać się z wampirem? Z tym przystojnym, dobrym, troskliwym wampirem?
- Mer, powiedz coś – zażądał, kiedy zbyt długo nic nie mówiłam.
- Mogę się z tobą spotkać – powiedziałam.
Przyjrzał mi się uważnie.
- Jesteś pewna?
- Nie – uśmiechnęłam się lekko. – Ale pojawiłeś się nagle i…. chyba zmieniłeś moje nudne życie. Nigdy nie przydarzyło mi się coś tak interesującego, jak randka z wampirem. Koleżanki będą mi zazdrościć – zdziwiłam samą siebie, dowcipkując o jego… rasie.
Parsknął śmiechem. Uśmiechnęłam się szerzej, ciesząc z jego wesołości.
- Pewnie. Tylko, że żaden człowiek nie powinien wiedzieć, że wampiry jednak istnieją. Mogę cię prosić, żebyś nie wyjawiła nikomu mojej tajemnicy? Jeżeli ktoś by się dowiedział, bylibyśmy pewnie w niebezpieczeństwie.
- Jasne – przyrzekłam. – I tak by mnie wysłali do wariatkowa, gdybym oznajmiła, że spotkam się z istotą pijącą krew – zbladłam nagle. – Właśnie… Naprawdę pijesz krew szczurów?
Zrobił dziwną minę – jakby się tego trochę wstydził.
- Czasem nie mam wyboru – usprawiedliwił się. – Staram się odrzucać naturalne pragnienie ludzkiej krwi. Zazwyczaj robię sobie wycieczki do lasu i poluję na jakieś zwierzątka… - Skrzywił się. – Nie mierzi cię to? Chcesz być weterynarzem…
Potrzebowałam chwili, żeby odpowiedzieć. To było naprawdę… Niesamowite. I dziwaczne.
- I tak niektóre giną… - powiedziałam powoli, próbując usprawiedliwić chłopaka. - Ludzie też kłusują.
- Taa – mruknął.
- A… A Danielle? – zerknęłam nieśmiało w korytarz, w którym przedtem zniknęła.
- Danielle nigdy w życiu cię nie skrzywdzi – zapewnił mnie. Był trochę speszony.
- Aha.
Czyli nie była taka, jak on. Żywiła się krwią ludzi. Nie wyglądała na złą osobę, ale jednak mordowała żeby przetrwać.
Zorientowałam się nagle, że Trevor znowu się na mnie zapatrzył. Jego magnetyczne spojrzenie sprawiało, że robiło mi się gorąco. Czemu tak na mnie działał?
- Co? – zapytałam, trochę zmieszana.
- Nic – pokręcił głową z lekkim uśmiechem. – Jesteś odważna. Nie sądziłem, że mi zaufasz po tym, co się dziś wydarzyło.
- To były nietypowe Walentynki – zgodziłam się, przecierając zmęczone oczy.  Miałam za sobą długi i trudny dzień.
Przez chwilę milczał. Wpatrywał się we mnie, nie przestając się uśmiechać.
- Odprowadzić cię kawałek do domu? Jest już późno, a nie chcę, żeby znowu ci się coś stało…
- Okey – pokiwałam głową, odwzajemniając uśmiech. Zaczynało mi się podobać, że tak się o mnie martwił.
Wziął mnie za rękę i pomógł wstać z kanapy, a potem zarzucił na mnie jakąś kurtkę i podał moje buty.
- A mój płaszcz? – zapytałam.
- Jeszcze jest mokry – podszedł do kaloryfera, na którym leżał znajomy zwój materiału. Zarzucił go sobie na ramię, a potem złapał mnie za rękę. Znowu się do siebie uśmiechnęliśmy, wychodząc niepospiesznie z mieszkania.
- Wiesz co? – zagadnął ciepłym głosem.
- Nie… - odparłam zaciekawiona.
Ścisnął moją dłoń.
- Ty też zmieniłaś moje nudne życie.

***

KONIEC

J

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz