Może ktoś już czytał opowiadanie na katalogu opowiadań o wampirach, ale zamieszczam je tutaj, jeśli komuś się spodobało i chce przeczytać jeszcze raz.
Co do oceny... Moim zdaniem trochę przesadzona. Komisja nie zrozumiała mojego zamysłu i dziwnie się doczepiła do małego szczegółu. Ogólnie komentarze do wszystkich opowiadań mnie MOCNO zdziwiły. W większości się nie zgadzam.
Taak... Konkurs okazał się dnem. Szkoda. Jestem zniesmaczona paroma sytuacjami, które się wytworzyły w związku z nim.
Dobra, nie bd się teraz nad tym rozczulać. Po co Was zanudzać? ;)
Zapraszam ma opko! :D
________________________________________________________________________________
Wpatrywałem
się z napięciem w kalendarz, zastanawiając się, czy chciałbym teraz cofnąć się
w czasie o parę lat, czy może jednak zostawić wszystko tak jak jest i
dowiedzieć się, czy tym razem ten dzień
przyniesie coś dobrego.
14 luty.
Znowu.
Ta data
przerażała mnie co roku. I co roku, z drżeniem nieruchomego serca, wyczekiwałem
tego dnia. Wiedziałem od czasu tego feralnego wypadku – czyli od czasu mojej
przemiany w wampira – wiedziałem, że właśnie kolejny 14 luty znowu będzie
punktem kulminacyjnym w moim życiu. I egzystowałem z tą dziwną wiedzą, czekając
na tą datę i wiążącą się z nią gwałtowną zmianę, usiłując wierzyć, że być może
tym razem będzie to zmiana na dobre. Jednak nadzieja ta była licha, bo
dotychczas 14-go lutego nigdy nie działo się nic przyjemnego. Ha, szczęśliwy
dzień, dzień zakochanych! Dobre sobie.
14 luty…
Dla innych
dzień miłości, dla mnie tragiczna rocznica. Dokładnie 20 lat temu zginęli w
wypadku samochodowym moi rodzice. Ja i moja siostra też mieliśmy umrzeć, lecz
los sprawił, że znalazł nas pewien wampir… I dał nam drugie życie.
Nieśmiertelne życie.
Nie wiem,
jak Aleksander to zrobił – przemienił nas, nie zważywszy na lejącą się ze
wszystkich krew. Dla moich rodziców było już za późno, ale udało mu się nas
uratować. Aleksander to w gruncie
rzeczy dobry wampir. Dobry wampir o nieprawdopodobnej sile woli i opanowaniu.
Uratował nas, a potem uczył co możemy robić, a czego nam nie wolno. A potem
odeszliśmy. Ja właściwie nie chciałem, ale moja siostra… Zrozumiawszy, że
otrzymała właśnie drugą szansę, postanowiła brać z życia garściami, przed
czym do tamtego czasu się wzbraniała. A
ja chciałem jej pilnować, bo byłem jej starszym bratem. Musiałem nad nią czuwać
i się nią opiekować, bo miała tylko mnie, a ja ją.
- Jesteś
żałosny, wiesz? – westchnął ktoś, udając głębokie rozczarowanie. Drgnąłem, a
potem odwróciłem się powoli, unosząc brew. Ogarnąłem wzrokiem otwarte na oścież
okno i swobodnie rozwaloną na moim fotelu czarnowłosą kobietę. Uniosłem brew
jeszcze wyżej. Wyglądała nieco wyuzdanie w kabaretkach, czerwonych szpilkach,
krótkiej, czarnej spódnicy i czerwonej bluzce z głębokim dekoltem. Czarną,
skórzaną kurtkę rzuciła na oparcie mojego fotela.
- Jakim
cudem wampir może nie zauważyć, że na chatę wparował mu inny wampir? Zwłaszcza
tak seksowny, jak ja? – zażartowała.
Zmarszczyłem
czoło.
- Mówiłem
ci, żebyś nie właziła do mnie przez okno, bo jeszcze cię ktoś zobaczy, jak się
wspinasz po ścianie. A poza tym, spójrz na siebie – ofuknąłem ją. – Rozumiem,
że są Walentynki, ale nie przesadziłaś trochę z ubiorem?
Danielle,
moja siostra, zamachała kształtnymi nogami w powietrzu z szerokim uśmiechem na
ustach. Jako człowiek była ładna, ale wampiryzm spowodował, że stała się
niewiarygodną pięknością. A może ten wygląd zawdzięczała również zdobytej niedługo
po przemianie pewności siebie? W każdym razem oglądały się za nią nawet
wampiry.
- Błagam
cię! Ty nie rozumiesz, że są Walentynki. W ten dzień świetnie się łowi. Och, no
i umówiłam się na randkę z tym słodziakiem, Mattem. Jest taki rozkoszny! A jak
pachnie! Aż ślina cieknie, daje słowo – paplała beztrosko. - Zostawiłam go
sobie specjalnie na ten dzień. Ale wiesz co… Chyba jednak mam dylemat. Zabić
go, czy jeszcze trochę potrzymać? Naprawdę jest słodziutki!
Przez
chwilę patrzyłem na nią w milczeniu. Kiedyś taka nie była. Właściwie teraz też
taka nie jest. To znaczy JEST, ale to tylko poza. Ona po prostu… czuje się
trochę zagubiona, a ja nie wiem, jak jej pomóc. Sam ciągle jestem zagubiony.
Jak głupi czekam, aż coś zmieni się wreszcie w moim dziwacznym, wampirzym
życiu. A przecież równie dobrze może się zmienić za kilkadziesiąt, może nawet
kilkaset lat!
- Tylko
pozbądź się porządnie ciała, bardzo cię proszę – rzuciłem z rezygnacją. Nie
chciałem się znowu przez nią przeprowadzać. Ludzie czasem robią się podejrzliwi
i przesądni, a podejrzliwość i przesądność nie wróżą dobrze dla wampira.
- Czyli
dziś konsumować? – posmutniała nieco, a potem się przeraziła, że zrobiło jej
się smutno. Wiedziałem, dlaczego. Nie lubiła się angażować. Kiedy jeszcze była
człowiekiem, zakochała się po uszy w chłopaku, który chciał tylko ją
wykorzystać... Była wtedy nieśmiała, śliczna i niewinna. Gdy stała się wampirem
zaczęła wierzyć, że jest niemal wszechmocna i nikt jej nie skrzywdzi. Ta wiara
spowodowała, że zrobiła się niezwykle zadziorna i pewna siebie. Teraz to ona
bawiła się facetami, a potem traktowała ich często jak... Krwawe
milk shakes... Pozwalałem jej
na to, bo tak naprawdę ona też nie jest zła. No i jest też wampirem. Nie mogę
zabronić wampirzycy picia ludzkiej krwi! To tak, jakby… Zabronić koniowi jeść
trawę. Albo psu pić wodę z kałuży i łapać każdy patyk, który się znajdzie na
jego drodze.
- Oszczędź
biedaka – westchnąłem. – Niepotrzebnie umawiasz się na randki ze swoimi
ofiarami.
- Wiem –
burknęła. – Ale wtedy czuję się… Niezdobyta. Nie zrozumiesz tego.
Wzniosłem
oczy ku niebu (a konkretniej ku bielutkiemu sufitowi), a potem wbiłem wzrok w
otwarte okno. Płatki śniegu wirujące w powietrzu ożywiały nieruchomy i ubogi w
tym miejscu krajobraz miejski. Miałem kiepski widok z mieszkania (ale
przynajmniej było tanie). Było widać tylko dach niższej, sąsiedniej kamienicy,
a jeszcze budynek identyczny wysokościowo, co ten. Z boku były garaże i
standardowe boisko do koszykówki. Właściwie była to niemal dzielnica
afroamerykanów. Zakładałem, że mieszka ich tu 70 procent. Fajnie mi tu było, bo
ci ludzie podchodzą do życia z większym luzem, a przynajmniej tak mi się
zdaje. No i gdybym miał samochód, to
pewnie nie przetrwałby długo w nienaruszonym stanie, zwłaszcza gdyby miał słaby
alarm… Co też nie było problemem.
- Co ci?
Jesteś… Spięty – zauważyła Danielle. – Trevor, powinieneś zapolować na jakąś
smaczniutką panienkę.
- Nie jem
już ludzi – odparłem automatycznie. A przynajmniej się staram, pomyślałem.
Taak. Wraz
z siostrą żyłem wśród ludzi, dlatego starałem się ograniczać ludzką krew. Na
początku zabijałem, nie mogę zaprzeczyć. Ale… Tylko będąc między tymi istotami
potrafiłem oszukiwać się, że nie jestem samotny. Nikt nie ciągnął do wampira. Człowiek podświadomie czuje, że
jesteśmy niebezpieczni.
- Ale nie
możesz się powstrzymać i wykradasz krew dawców ze szpitala, frajerze. Albo
idziesz do piwnicy i wpierdzielasz szczury lub bezpańskie koty, jeśli nie
możesz wytrzymać z pragnienia, albo robią ci się zbyt czerwone oczy – prychnęła
z rozbawieniem. – Wiesz, jak te biedne szczurki uciekają z tej okolicy?
Normalnie jak z tonącego statku, chłopie! Boją się wampira szczurożercy.
- Ja się
nie wtrącam do twoich nawyków żywieniowych – spojrzałem na siostrę spode łba.
Kosmyki moich kruczoczarnych włosów wpadły mi do ciemnozłotych oczu.
Denerwowało mnie to czasem, ale właściwie, to się przyzwyczaiłem do mojej
niepoukładanej czupryny.
Parsknęła
śmiechem.
- Nawyków
żywieniowych! Myślisz, że Volturi zatrudniają jakiegoś wampirzego psychiatrę?
Przydałby ci się, daję słowo, braciszku!
- Po
prostu staram się już nikogo nie krzywdzić, jasne? – założyłem ręce na piersi.
- Zrezygnowałem z polowań na ludzi. I nie zabraniam tego tobie, a ty często się
wtrącasz do moich postanowień.
-
Spróbowałbyś mi zabronić – wywróciła oczami. – No, idę na randkę z Mattem –
skierowała się do okna. – A ty mógłbyś naprawdę choć raz też się zabawić.
-
Danielle, DRZWI.
Zaśmiała
się znowu i wyskoczyła przez okno. Warknąłem przez zęby. Czy ona musi to robić?
Zamiast normalnie, udając człowieka, zejść po schodach na główną ulicę, to ona
przekornie się wydurnia i skacze z trzeciego piętra. Chyba naprawię schody
przeciwpożarowe, może wtedy chociaż ich będzie używać…
Westchnąłem,
a potem zastanowiłem się głębiej nad ostatnim zdaniem, jakie od niej
usłyszałem. Może Danielle ma racje? Może powinienem wreszcie zapolować i poczuć
się jak prawdziwy wampir? Albo, korzystając z mojej nieprzeciętnej urody,
uwieźć jakąś dziewczynę?
Tylko, że…
Mam pewien dar. Wyczuwam instynktownie, kto jakie ma cechy osobowości, jaki tak
naprawdę jest. Dlatego wiem tyle o Danielle. Wychodzę na ulicę i wiem, że młody
chłopak grający w kosza na boisku jest optymistą, że idący chodnikiem gościu w
tanim garniturze nie przejmuje się innymi ludźmi, że samotny sprzedawca w
kiosku jest tchórzliwy, że zapracowana matka w pobliskim mieszkaniu okłamuje
swoje dzieci, wmawiając sobie, że to dla ich dobra…Wiem sporo rzeczy, choć
czasami niektóre cechy odkrywam dopiero po jakimś czasie. Albo nie wyłapuję
tych najważniejszych.
Tak więc,
nie lubię się umawiać z dziewczynami i odkrywać niechcący ich słabych
charakterów. Albo zbyt silnych i dominujących. Żadna kobieta, którą spotkałem,
nie wydawała się być dla mnie odpowiednia.
Ale jedno
jest pewne. Dzisiaj jest 14 luty. Jeżeli będę siedzieć cały dzień w mieszkaniu,
walcząc z obawami, to znowu nic się nie stanie i moje życie nadal będzie tak
wyglądać – nudnie, nieśmiertelnie i do kitu. A jeśli wyjdę, to może dziś
wreszcie coś się stanie? Właściwie, to jest mi to obojętne, czy to będzie
dobre, czy złe. Ważne, żeby coś się zmieniło.
Podszedłem
błyskawicznie do okna, zatrzasnąłem je, a potem złapałem kurtkę i wyszedłem z
mieszkania. Przez drzwi.
***
- Wstawaj,
Mer! Dziś dzień zakochanych, nie pamiętasz? – usłyszałam czyjeś szczęśliwe pianie
nad moim biednym uchem. Boże, ratuj mnie…
Czy ja ci zrobiłam coś złego? – Piękny dzionek! Szykuje się pięęękny
dzionek! Piękny dzionek z Ryanem!
-
ANNABETH, NIE WRZESZCZ! – wycedziłam zadziwiająco przytomnie, jak na osobę
brutalnie wyrwaną ze snu, po czym przewróciłam się na drugi bok, żeby nie
widziała mojej zniechęconej miny. – Tylko ty masz piękny dzionek z Ryanem. A
dla mnie to samotny dzionek, dzionek normalny, pracujący, czyli jak KAŻDY INNY!
Moja
przyjaciółka wstrzymała oddech, mocno zdziwiona tym, jak się odzywałam.
Zazwyczaj nie byłam taka wściekła i niemiła.
- Jejusiu,
tak agresywna – rzuciła w końcu ostrożnie - możesz być tylko jednego dnia w
roku i tylko rano, obudzona na 5 minut przed budzikiem.
Obróciłam
się znowu i spojrzałam boleśnie na tarczę budzika.
- Wiem,
sorry – jęknęłam. – I już sobie nie pośpię – rzekłam do siebie smutno. Musiałam
pójść do schroniska gdzie często pełniłam wolontariat, wrócić do domu,
posiedzieć trochę nad ważną pracą pisemną, którą zadał profesor Burke, zjeść
obiad, a potem do pracy. Wieczorami, głównie w weekendy, dorabiałam sobie, żeby
mieć na studia i drobne wydatki. Cholerka, a tak bardzo chciałabym po prostu
przespać ten dzień pełen serduszek, czekoladek i zakochanych ubranych na
czerwono lub różowo. 14 luty jest beznadziejny, zwłaszcza dla osoby, która nie
ma szczęścia w miłości i która w ten przesłodzony dzień jest zawsze bez pary.
Mój ostatni chłopak zerwał ze mną 3 miesiące temu po całych sześciu chodzenia
ze mną. Według niego za dużo czasu spędzałam w schronisku… Rany, po co ja to
znowu rozpamiętuję?
- Meredith
– powiedziała do mnie zmartwiona moim zasmuceniem Annabeth. – Jeśli chcesz,
mogę zostać z tobą. Mogę…
Spojrzałam
na nią, siadając po turecku na łóżku.
- Nie, daj
spokój. Masz w planach piękną randkę. Idź i baw się dobrze. – Usiłowałam
odwieść ją od tego bzdurnego pomysłu. Nie chciałam, żeby męczyła się ze mną. W
przeciwieństwie do mnie, cieszyła się na ten dzień, bo Ryan obiecał jej, że
specjalnie dla niej zwolni się z pracy i będzie tylko do jej dyspozycji.
Uśmiechnęła
się. Moja przyjaciółka była naprawdę
piękna, zwłaszcza, kiedy się uśmiechała.
- Na
pewno?
- Jasne.
Dam sobie radę ze wszystkim – zapewniłam ją dziarsko, puszczając do niej
perskie oko, by ją uspokoić.
- Okey –
ucieszyła się i w podskokach popędziła do malutkiej kuchni. Mieszkałyśmy w
mieszkanku które zostawiła mi w spadku babcia. Zmarła dwa lata temu…
Wstałam z
jękiem po czym ubrałam się, umyłam i poszłam coś zjeść. Annabeth cały czas
wprost ćwierkała ze szczęścia. Nie byłam w nastroju, żeby pokazywać jej, że
cieszę się jej niesamowitą radością, więc tylko co jakiś czas potakiwałam albo
uśmiechałam się nieznacznie. W końcu Beth wyszła, a ja zostałam i trochę się
poleniłam, czytając książkę.
Szybko
czas mi zleciał, aż w końcu okazało się, że powinnam już znowu coś przekąsić i
iść do schroniska. Zmarznięte i głodne zwierzaki mnie potrzebują. Dokończyłam
więc pizzę z wczoraj, założyłam ciepłe buty, sięgnęłam po płaszcz, a potem
wyszłam.
***
Czekałem
na cokolwiek. Grom z jasnego nieba, meteoryt, jakiś wypadek, nawet na moją
siostrę z czerwonymi od posoki ustami i zakrwawionym szczurem w ręku, gonioną
przez swojego ludzkiego chłopaka, Matta, z widłami i ogniem. Zaśmiałem się
głośno na tą myśl, aż przechodząca obok kobieta z widoczną ciążą spojrzała się
na mnie dziwnie.
Kręciłem
się bez celu po mieście, aż w końcu trafiłem do parku.
Mimo, że
byłem zatopiony w rozmyślaniach, zauważyłem ją od razu. Przyciągnęła mnie jej
osobowość – dziewczyna, która ma naprawdę dobre serce i bez pomagania innym nie
umie żyć, mimo, iż czasem się skarży, że sama na nic nie ma czasu. Nie wiem
właściwie, czy to dlatego zwróciłem na nią uwagę. Może po prostu poczułem, że
miałbym z nią coś wspólnego? Nie mam pojęcia.
Namierzyłem
ją wzrokiem. Dość wysoka, nawet ładna. W sumie urodę miała przeciętną, nie za
bardzo się wyróżniającą. Jednak im dłużej się jej przyglądałem, tym więcej
piękna w niej odkrywałem. Nie, przeciętna nie była. Zauważyłem, że ma ślicznie
zarumienione od mrozu policzki, idealne brwi, nie za duży nos, pełne, trochę
popękane usta. Jej włosy w kolorze ciemnego blondu powiewały za nią falami, gdy
kroczyła ostrożnie chodnikiem. A najwspanialsze były oczy – błękitne, niczym
niebo w słoneczny dzień.
Nagle te
oczy spojrzały prosto na mnie. Dziewczyna uśmiechnęła się do mnie lekko, nieco
niepewnie. Czyżbym i ja się uśmiechał? Tak, zdecydowanie się do niej
uśmiechałem.
Szła cały
czas w moim kierunku. Kiedy była dobre dwa metry ode mnie, poślizgnęła się na
zamarzniętej kałuży. Zaskoczona zamachała rozpaczliwie rękami w powietrzu,
usiłując nie wywalić się na plecy, ale grawitacja nieubłaganie ciągnęła ją ku
ziemi.
Impulsywnie,
rycerskim gestem, doskoczyłem do niej i złapałem ją lekko w pasie. Stanęła
stabilnie i zaczerwieniła się odrobinę mocniej. Słyszałem doskonale jej
przyspieszone z wrażenia bicie serca, poczułem też jej kuszący, naprawdę
cudowny zapach. Powstrzymując pragnienie, uśmiechnąłem się szerzej i odsunąłem
powoli. Kiedy czułem drapanie w gardle, naprawdę uważałem na swoje ruchy.
Panowałem nad sobą coraz lepiej, jednak ostrożności nigdy dość. Nie chciałem
dać się porwać pragnieniu i zabijać niewinnych ludzi.
-
Ostrożnie – powiedziałem do niej. – Można sobie zrobić krzywdę na tej
ślizgawicy. Chyba że to po prostu mój widok tak powala… - zażartowałem.
- Jasne –
zaśmiała się uroczo. – Proszę wybaczyć, ja naprawdę rzadko się przewracam,
kiedy widzę tak przystojnego nieznajomego.
Wiedziałem,
że też sobie żartowała, ale to był przyjemny komplement.
-
Doprawdy? Wow, czyli jednak to moja uroda zwala z nóg? To miło! – również się
roześmiałem. – Jednakże życzę ci mniej takich widoków, bo można sobie coś
połamać, jeśli nieznajomy przystojniak nie złapie w porę ślicznej dziewczyny w
opałach.
Uśmiechnęła
się z lekkim zakłopotaniem.
- Jak nie
złapie, to będzie kiepsko. Ale może jednak mu się uda, na co liczę za każdym
razem, kiedy się wywalam.
- W takim
razie powodzenia – wyszczerzyłem swoje lśniące, idealne zęby.
- Dziękuję
– powiedziała z wdzięcznością, a potem zerknęła gdzieś za mnie. – Przepraszam,
muszę lecieć.
- Oczywiście.
Miłego dnia – odparłem. Ku mojemu zdumieniu odczułem smutek, że nasza
konwersacja dobiegła końca.
-
Wzajemnie – posłała mi ostatni uśmiech, a potem ruszyła na przód energicznym,
lecz ostrożnym krokiem. Przez chwilę odprowadziłem ją wzrokiem. Obejrzała się
do tyłu, przyciągnięta moim spojrzeniem. Zanim pospiesznie odwróciła głowę,
zauważyłem, że jej policzki poczerwieniały jeszcze bardziej. Uroczo się
rumieniła.
Ja również poczłapałem powolutku w swoją
stronę, wzdychając głęboko. Może jednak ten 14 luty będzie dobry?
***
- Witaj,
Meredith – powiedziała do mnie doktor Smith. Głównie to ona i jej mąż
opiekowali się tym przytuliskiem. Pani doktor właśnie czesała długą sierść
Kitty, czarno-białej kotki, która nie miała sporej części ogona. Nikt nie wiedział,
co jej się przytrafiło, że go straciła. – Coś się stało? Zwykle przychodzisz
wcześniej…
- Och,
przepraszam. Trochę się dzisiaj grzebałam, a potem miałam małą przygodę… - Po
raz kolejny się zarumieniłam na samą myśl o najprzystojniejszym chłopaku,
jakiego kiedykolwiek widziałam, i który przez chwilę trzymał mnie w ramionach.
-
Przygodę? – podchwyciła. – To znaczy?
Zawahałam
się. Nie, raczej nie chciałam opowiadać o nieznajomym przystojniaku, przy
którym miałam palpitacje serca. Coś było w nim takiego… Mrocznego i
podniecającego. A może sobie to wymyśliłam? Nie, on naprawdę miał w sobie takie
coś.
- Ach, nic
takiego. Co chwila się ślizgałam na tym lodzie… Jak się dziś czuje Sausage? –
zapytałam o grubego, okrąglutkiego kundelka, który ostatnio nie cieszył się
najlepszym zdrowiem. Trafił do przytuliska jakiś rok temu, ponieważ jego pani
umarła, a nikt z jej rodziny nie chciał się nim zająć. Bezduszne potwory.
Doktor
Smith posmutniała.
- Zdaje mi
się, że jego życie dobiega końca. To bardzo stary pies.
- Wiem… -
powiedziałam cicho. Zdjęłam wreszcie kurtkę i powiesiłam ją na wieszaku.
-
Meredith, muszę już lecieć – westchnęła pani doktor, drapiąc mruczącą z
zadowolenia Kitty za uchem. – Niedługo przyjdzie Inez. – Inez była jedną z
wolontariuszy, którzy oprócz mnie dbali o schronisko. - Nakarmisz zwierzaki?
- Jasne.
Zajmę się wszystkim. Miłych Walentynek – uśmiechnęłam się smutno.
- Dziękuję
i wzajemnie – odwzajemniła uśmiech. Wzięła Kitty i schowała ją do niewielkiego
pomieszczenia, które kotka dzieliła z paroma innymi kotami.
Doktor
poszła, a ja zajęłam się karmieniem całej tej zgrai. Niedługo potem
rzeczywiście pojawiła się Inez. Była młodsza ode mnie i również nie obchodziła
Walentynek.
Po dwóch
godzinach spędzonych w schronisku wróciłam do domu, by przygotować się do
pracy. Byłam kelnerką i barmanką w barze, a od czasu do czasu również
śpiewałam. Klienci to lubią. Ja początkowo wstydziłam się przy nich śpiewać.
Wiedziałam, że oprócz mojego głosu podziwiają też szczupłe ciało młodej
dziewczyny. Z czasem jednak przestałam się tym przejmować. Dzięki tej robocie
zrobiłam się odrobinę śmielsza.
Ubrałam
się ciepło i na luzie, wiedząc, że i tak Marika (współwłaścicielka baru) mnie
przebierze w jakieś strzępy ciuchów, w których miałam wyglądać seksowniej. A dzisiaj
już szczególnie się uprze! Jęknęłam w myślach. Pewnie każe mi włożyć coś
czerwonego. Ble…
Zrobiło
się popołudnie. Annabeth ciągle nie było, więc zamknęłam drzwi mieszkania na
klucz i wyszłam.
Bar nie
był daleko, ale musiałam iść do niego przez niezbyt przyjemną dzielnicę. Często
docierałam do niego wraz z Chrisem, który również pracował w barze Mariki i
Nigela (który był chłopakiem Mariki, o czym chyba nie wspominałam). Chris był
ochroniarzem, nosił towar i jeździł po zaopatrzenie – ogólnie robił niemal
wszystko, co tylko było potrzebne.
Dziś nie
miałam szczęścia, bo Chris był potrzebny wcześniej. Miałam jednak nadzieję, że
wróci ze mną, kiedy się ściemni. Wtedy naprawdę miałam stracha, chodząc przez
zaciemnione uliczki.
- Cześć,
Mariko - uśmiechnęłam się promiennie do starszej ode mnie o 8 lat kobiety, gdy
tylko weszłam do baru
- Cześć,
dziewczynko – zacmokała z dezaprobatą. Niosła właśnie skrzynkę z pustymi
butelkami po piwie. Alkohol często lał się tu strumieniami… – Wyglądasz, jak
zakonnica. Szoruj na zaplecze, ale to już!
- Na
dworze jest zimno – usprawiedliwiłam się, idąc tam, gdzie kazała. W pokoju
przeznaczonym dla personelu Marika zostawiła mi kosmetyki, czarne kozaki z
wysokim stanem (oczywiście na obcasie), bladobłękitne obcisłe jeansy z modnie
poszarpanymi dziurami, oraz czerwoną bluzkę
bez rękawów, która miała trzymać się jedynie na biuście i wiązaniu wokół
szyi. Nie tak źle, jak się tego spodziewałam.
Ubrałam
się i zaczęłam zabierać do malowania, siadając przy nieco zabrudzonym, sporym
lustrze. Wtedy do pomieszczenia wpadły
pozostałe dwie barmanki, Cindy i Chloe. Były kumpelami i uwielbiały tą robotę.
Często wygłupiały się, tańcząc na barze, niczym Kojotki z ,,Wygranych Marzeń’’.
W sumie był to bar w podobnym guście, co ten z filmu. Może tylko bardziej
normalny…
- Hejo,
zakonnico – rzuciła zadziornie Chloe. Najwyraźniej słyszała przytyk Mariki. –
Dziś śpiewasz Beyonce?
- Chyba
tak – mruknęłam, tuszując lekko rzęsy. Nie lubiłam się zbyt mocno malować. – W
końcu są Walentynki…
- A
przecież to ja jestem bardziej do niej podobna – westchnęła Cindy, czesząc
swoje długie, ciemne włosy. – Chociażby patrząc na kolor skóry.
- Schowam
się za tobą, i będziemy udawać, że to ty śpiewasz – zaproponowałam ze śmiechem.
- Świetny
plan! – przybiła mi piątkę, kiedy odłożyłam tusz.
- Staram
się.
Ruch
zrobił się pod wieczór spory, jak zwykle. A może jednak było więcej ludzi, niż
normalnie? Mimo ciepła w całym pomieszczeniu zadrżałam lekko. Nie przepadałam
za tłumami.
Zaś
dziewczyny były wniebowzięte. Z szerokimi uśmiechami lały drinki i obsługiwały
gości, czekając na odpowiednią porę, żeby zacząć nasze show. Ja robiłam to
samo, ale jak zwykle odrobinę zżerały mnie nerwy.
W końcu
Maika wzięła mikrofon do ręki.
- Uwaga,
uwaga! Przed państwem słodka Mer oraz energiczne Chloe i Cindy!
Słodka
Mer. Potworność!
Dziewczyny
wskoczyły na bar przy pierwszych dźwiękach Crazy in love, a potem
pomogły mi się tam zgrabnie dostać. Rozległy się okrzyki, zachęcające gwizdy i
oklaski. Zaczęłyśmy tańczyć układ, które wymyśliły Cindy i Chloe. Był naprawdę
fajny – seksowny, ale nie za bardzo wyuzdany.
- Uh
oh, uh oh, uh oh, no no… - zaczęłam śpiewać, rozglądając się z delikatnym
uśmiechem po sali. Nagle ze zdziwieniem zauważyłam stojącego na samym tyle
chłopaka z niesamowitymi, czarnymi włosami, złotymi oczami, które miały w sobie
jakąś magnetyzującą moc i … Prawie ugięły się pode mną nogi! To on! Gapił się
na mnie ten sam facet, który złapał mnie w parku! Przypomniałam sobie, jak się
wtedy czułam… Byłam strasznie onieśmielona, a jednocześnie dziwnie mi się
podobało.
Uśmiechnął
się, kiedy zobaczył, że też na niego patrzę. Odgarnął włosy z czoła, bo
wchodziły mu do oczu. Ciekawe, co on tu robi. Nigdy go nie widziałam, bo na
pewno bym go zapamiętała!
- I look and stare so deep in your eyes, I touch on
you more and more every time… - przeszłam do pierwszego wersu, śpiewając
miękkim głosem. Aby się
lepiej skupić, przeniosłam wzrok na postać stojącą najbliżej niego. Była to
kobieta, również czarnowłosa i niewiarygodnie piękna. Miała zielone oczy. Nagle
uśmiechnęła się z podekscytowaniem do tajemniczego chłopaka i coś powiedziała,
szturchając go łokciem w bok. Oderwał ode mnie spojrzenie i z zakłopotaną miną
pokręcił głową, zaprzeczając. Położyła mu rękę na ramieniu, ciągle coś mówiąc.
Idiotka…
Oni pewnie byli parą! A ty się na niego patrzysz jak… Nie, szkoda słów.
- Got me looking so crazy right now, your love’s
got me looking so crazy right now!
Po chwili
jednak zorientowałam się, że są do siebie dość podobni. I doszłam do wniosku,
że w najmniejszym stopniu nie zachowują się jak para, tylko jak przyjaciele,
albo brat i siostra… Poczułam bezsensowną nadzieję, mimo świadomości, że na
pewno nigdy więcej ze sobą nie porozmawiamy. To czysty zbieg okoliczności, że
spotkałam go już drugi raz dzisiaj.
***
Danielle
ze wściekłością siorbała krew ze słomki, którą wsadziła do woreczka z posoką, a
ja zaśmiewałem się z niej do łez. Prawie do łez, bo od kiedy stałem się
wampirem, nie miałem nigdy wilgoci w oczach.
- Zamknij
się, Trevorze Morgan – zasyczała drapieżnie, pokazując długie, czerwone od krwi
zęby.
- Nie
potrafię – wykrztusiłem. – Naprawdę ,,słodziak Matt’’ powiedział, że wyglądasz
na kryminalistkę i że się ciebie boi? Wbrew pozorom to odważne, przyznać się do
czegoś takiego – znowu zacząłem chichotać.
Zostawiła
na stole pusty woreczek, po czym z wampirzą prędkością posłała mi prawego
sierpowego w kierunku brody. Złapałem jej rękę, przesuwając jedną nogę do tyłu.
Kiedy Danielle puszczały nerwy, lubiła się na mnie wyżywać. Wiedziałem o tym
doskonale i w większości przypadków byłem przygotowany na taką ewentualność.
Dziś
jednak moja siostrzyczka była wściekła do tego stopnia, że nie poprzestała na
ciosie ręką. Z półobrotu sprzedała mi kopniaka w brzuch, którego się nie
spodziewałem. Przeleciałem trochę i walnąłem plecami o ścianę, z której posypał
się tynk. Z irytacją zauważyłem również, że odcisnął się w niej kształt mojego
ciała.
Otrzepałem
się z kurzu i tynku.
-
Danielle, przesadziłaś!
-
Przynajmniej się zamknąłeś – oznajmiła z zadowoleniem. Jej nastroje szybko się
zmieniały. Teraz to ona była wesoła. – Przynajmniej mam go z głowy. Myślisz, że
usprawiedliwiałoby mnie to, gdybym pojawiła się u niego w nocy i opróżniła jego
zgrabne ciałko z krwi, aż do ostatniej kropelki?
- Zdaje mi
się, że jesteś wyjątkowo brutalna, zwłaszcza jak na wampira – wywróciłem
oczami. – Nie zabijaj swoich chłopaków, bo ludzie wpadną na nasz trop.
- Możliwe
– mruknęła. Poszła do łazienki i umyła dokładnie ręce, a potem wzięła jakieś pudełko.– Dobra, rusz
zadek. Założę soczewki kontaktowe, bo moje ślepia są zbyt czerwone i idziemy na
miasto. Ostatnio byłam w interesującym barze, gdzie jakieś porypane laski
tańczą po stole, a jedna z nich na dodatek śpiewa. A ludzie się tym zachwycają!
No, właściwie głosik ma całkiem przyjemny, ale to trochę dziwne. A może ją
sobie skonsumujesz, co? Brzydka nie jest i chyba nieźle pachnie. To takie
słodkie, niewinne dziewczę – zaśmiała się, otwierając sobie dwoma palcami oko
(co paskudnie wyglądało) i wsadzając zieloną soczewkę, którą wydobyła z pudełka.
- Nie jem
ludzi, siostrzyczko – powiedziałem cierpliwie. Z przymrużonymi powiekami
przyglądałem sobie jej poczynaniom, szczęśliwy, że nie mam czerwonych gał.
Jęknęła.
- Pewnie!
Jesteś głupim wampirem, tyle ci powiem. Bezsensownie starasz się uczłowieczyć.
Rozumiem, że czasem przez swój dar miałeś wyrzuty sumienia, że zabijałeś kogoś
porządnego, ale nie przesadzaj. Czy oni mają skrupuły gdy zabijają kurczaki i
gotują sobie z nich zupki, jedzą wątróbki i inne podroby? A czasem nawet
zdarzają się zwyrodnialcy, którzy LUBIĄ katować koty, psy, konie, jelenie albo…
-
Danielle, skończ – poprosiłem ją. – Nie chcę być potworem. Już nie.
Umieściła
na drugim oku zielone szkło biologiczne.
- Jak tam
sobie chcesz – mruknęła i wzięła mnie za łokieć.
Wyszliśmy
z mojego mieszkania (o dziwo przez drzwi! Co się stało mojej siostrze?
Zamyśliła się?) i poszliśmy do tego
miejsca, o którym wspominała. Właściwie podobała mi się myśl, że
posłucham na żywo czyjegoś śpiewu. Lubiłem to.
Miałem
tylko nadzieję, że nie będzie żadnej bójki w tym barze, bo jak poleje się krew…
Ja być może się powstrzymam, ale Danielle nie ma zbyt silnej woli.
W barze
była dość głośna muzyka i wesoła atmosfera. Lało się dość dużo alkoholu i
rozsypywało sporo przekąsek, co dało się czuć w powietrzu.
Oparłem
się o ścianę niedaleko drzwi. Moja siostra stanęła obok mnie.
-
Pamiętasz Kay’a? – zapytała nieoczekiwanie.
- Kay’a?
Twojego byłego? – upewniłem się. Kay był dla odmiany wampirem. Wyjątkowo się
nie lubiliśmy. Danielle zaś nie przeszkadzało, że koleś jest dupkiem. Bardzo
mnie to dziwiło i usiłowałem ją odwieść od spotykania się z nim, co nie
przynosiło zbytnio rezultatów.
- Taak.
Wydaje mi się, że pojawił się w mieście.
Zmarszczyłem
nos. Czyli jednak te Walentynki znowu nie są okay. Kay nie zwiastował niczego
dobrego. Podły szczur. Śmieć, jakich mało.
- Tego to
bym utłukł – oświadczyłem groźnie. Powstrzymałem się od odruchu warczenia.
- Daj
spokój – poprosiła. – To tylko normalny, zwykły koczownik.
- Z którym
normalnie, całkiem zwykle się bzykacie bez zobowiązań?
Parsknęła
śmiechem.
- Z kimś
trzeba, braciszku. A on nie jest taki zły w tych sprawach.
- Nie chcę
o tym słuchać, Danielle. Bywasz naprawdę obleśna.
-
Dziękuję. Dużo się dziś dowiaduję od mężczyzn – znowu się zaśmiała. – Mroczna,
obleśna i kryminalistka…
Zdenerwowałem
się.
- Kay ma
na ciebie zły wpływ i doskonale o tym wiesz.
- Maruda –
wywróciła oczami. – O patrz, zaczyna się.
Spojrzałem
na bar. Muzyka się zmieniła, a jakaś kobieta zapowiedziała ,, słodką Mer oraz
energiczne Chloe i Cindy’’ Te dwie ostatnie wskoczyły pewnie na blat z
szerokimi uśmiechami i pomogły zrobić to samo trzeciej dziewczynie, ciemnej
blondynce z błękitnymi oczami. Wstrzymałem oddech. To dziewczyna z parku!
Rzeczywiście była słodka.
Mer… Czy
to jej imię, zdrobnienie, czy pseudonim?
Wszystkie
trzy zaczęły tańczyć – Mer ruszała się zgrabnie, chociaż dało się wyczuć lekką
niepewność – a potem błękitnooka otworzyła usta i zaczęła śpiewać znaną
piosenkę Beyonce, idealną na Walentynki. Wywróciłem oczami, uśmiechnąwszy się
lekko. Patrzyłem z zaciekawieniem na tą istotę o anielskim głosie.
Ona
również mnie zauważyła. Była zaskoczona, że mnie tu zobaczyła. Uśmiechnąłem się
szerzej. Zarumieniła się leciutko i uciekła gdzieś wzrokiem. Pomógł jej w tym
piruet, który wykonała równocześnie z Cindy i Chloe. Zaśmiałem się cicho. Jaka
ona nieśmiała.
Kątem oka
dostrzegłem, że moja siostra wyszczerzyła do mnie zęby.
- Czy ty ją znasz? – szturchnęła mnie łokciem
w żebra.
Pokręciłem
głową.
- Niee –
mruknąłem odrobinę speszony. – Widziałem ją tylko raz. To wszystko.
Danielle z
dziwnie zadowoloną miną położyła mi rękę na ramieniu, żeby zwrócić na siebie
uwagę, bo ciągle unikałem jej wzroku.
- Chyba ci
się podoba, braciszku… Jeżeli nie chcesz jej capnąć, to chociaż z nią pogadaj –
poradziła mi.
Zmrużyłem
oczy.
- Dobra, dobra – rzuciłem
z roztargnieniem i ponownie skupiłem się na Mer. Miała naprawdę śliczny głos.
Delikatny i mocny zarazem, tak jak jej osobowość. Rozbrajało mnie to, że nie
mogła się powstrzymać i często zerkała na mnie w tańcu, niby ty to przypadkiem.
Kiedy piosenka się skończyła jej dwie towarzyszki zaczęły wyć i klaskać, jak
większość ludzi z tej sali. Mer uśmiechnęła się szeroko i zeskoczyła z baru.
Z boku doszło do mnie ciche przekleństwo mojej siostry. Zerknąłem
na nią. Miała nieprzeniknioną minę.
- Muszę cię tu zostawić, bro – powiedziała, wpatrując się w ekran
swojego telefonu. Posłała mi uśmiech, który nie sięgał oczu. – Baw się dobrze.
- Danielle, co się stało? – zapytałem czujnie.
- Potem ci wyjaśnię – chciała mnie wyminąć, ale złapałem ją za
łokieć i przygwoździłem uważnym spojrzeniem. Westchnęła. - Trevor, jestem dużą
dziewczynką. I daję sobie radę sama. Nie musisz się już o mnie martwić!
Puszczaj!
- Pewnie, że dajesz sobie radę, kryminalistko – zadrwiłem, ale ją puściłem.
Prychnęła i wyszła z knajpy pewnym siebie krokiem.
Pokręciłem głową. Niepokoiło mnie zachowanie siostry, ale miała
poniekąd rację – była dużą dziewczynką. Nie powinienem za bardzo jej
kontrolować. Ma prawo mieć swoje tajemnice. Jeżeli będzie miała poważne
problemy, z pewnością mi powie.
Wziąłem głęboki oddech (i od razu się skrzywiłem, bo jeszcze
bardziej poczułem smród piwa i tłumu gości), a potem podszedłem do baru.
Wszystkie trzy dziewczyny uwijały się jak w ukropie, podając lub roznosząc trunki.
Ale mnie interesowała tylko jedna.
Przysiadłem na wysokim krześle i zaczekałem, aż pochylona nad
czymś Mer zwróci wreszcie na mnie uwagę…
***
Jak zwykle po naszym występie podchodziło wiele wielbicieli,
którzy przy okazji zamawiali drinki. Rozlało mi się trochę szkockiej, więc
pospiesznie wytarłam plamy i spojrzałam na mężczyznę, który dopiero co się
przysiadł. Aż mnie zatkało, gdy zorientowałam się, że to ten tajemniczy, piękny
chłopak, który mnie wybawił przed upadkiem…
- Witaj, nieznajoma – posłał mi perskie oczko. Znowu zaprało mi
dech w piersi. - Gdybym wiedział, że
masz taki talent, to dłużej zatrzymałbym cię wtedy w parku.
Zaśmiałam się zakłopotana i odgarnęłam włosy za ucho.
- Witaj, nieznajomy. Sugerujesz, że zamiast się przewracać na
lodzie, by złapał mnie jakiś uprzejmy chłopak, powinnam śpiewać?
- Czemu nie? – przekrzywił głowę, uśmiechając się zabójczo.
Zapatrzyłam się na chwilkę w jego ciemne oczy, w których pobłyskiwały uroczo
iskierki wesołości. Strasznie mi się podobały, tak jak jego kruczoczarne,
niesforne włosy…
Hej, skup się, Meredith. To tylko nieznajomy przystojniak. Nie
fantazjuj.
- Nie śpiewam aż tak rewelacyjnie – mruknęłam. – Czego się pan
napije? – rzuciłam żartobliwie.
Pokręcił głową, wywracając oczami.
- Niczego. I nazywam się Trevor, Trevor Morgan… Słodka Mer.
Wydałam z siebie zduszony jęk. Przed sekundą byłam zauroczona,
ale… Naprawdę musiał mnie nazwać słodką Mer? Ukatrupię swoją szefową za te
durne zapowiedzi i wkręcanie mnie w jeszcze bardziej durne show od siedmiu boleści!
- Błagam cię! Ty też? Jestem po prostu Meredith. Żadna słodka.
Meredith Adams – powiedziałam z naciskiem na moje imię.
- Miło mi, Meredith Adams – obdarował mnie kolejnym pięknym
uśmiechem. Nie potrafiłam go nie odwzajemnić.
- Mnie też.
Przyglądał mi się przez chwilę.
- Jesteś ciekawą osobą – wyjawił nagle. -Wydajesz się być
nieśmiała, ale jak się z tobą rozmawia, to wrażenie znika, chociaż ciągle mi
się zdaje, że jednak cię onieśmielam.
Spiekłam raka. Rany, chyba przy nikim innym się tak nie rumieniłam,
jak przy Trevorze… A tak swoją drogą, to dlaczego on się tak mną interesuje? I
jak to się stało, że przez tyle czasu nigdy go nie widziałam, a tu nagle koleś
pojawia się w parku, a potem w barze, w którym pracuję? Ech, może za dużo się
dopatruję. To pewnie zwykły zbieg okoliczności. Całkiem miły zbieg
okoliczności…
- Onieśmielasz – przyznałam. – Ale nauczyłam się to trochę
zwalczać.
Błysnął zębami w uśmiechu.
- Rozumiem.
- Mer! – zawołała do mnie Chloe. – Mogłabyś przynieść więcej lodu
i soków z tej zielonej skrzyni?
- Robi się! – odkrzyknęłam. Zerknęłam na Trevora przepraszająco. –
Robota czeka. Przepraszam.
- Jasne. Rozumiem – pokiwał głową.
Z bólem
serca wyszłam na zaplecze, by przytargać to, o co prosiła Chloe. Kiedy
pojawiłam się znowu, przystojnego Trevora już nie było. Nie wiedzieć czemu,
zrobiło mi się trochę przykro. Powlokłam się zrezygnowana do Chloe i podałam
jej skrzynkę z sokami i lodem. Podziękowała i natychmiast wzięła się do roboty.
Cindy zaś namierzyła mnie wzrokiem i posłała szeroki uśmiech. O nie,
pomyślałam, kiedy podeszła do mnie.
- Hej, kim
był ten przystojniak? Wyraźnie się tobą
interesował! Skąd wynalazłaś takie ciasteczko? – zapytała
podekscytowana.
- Och
poznałam go przypadkiem – wzruszyłam ramionami. – Tak tylko rozmawialiśmy.
Wracajmy do pracy, bo Marika się wkurzy.
Westchnęła
i wywróciła oczami, ale dała mi już spokój.
***
Po paru
godzinach zrobiło się spokojnie i pusto. Posprzątaliśmy w knajpie, a potem
Marika pozwoliła mi iść do domu, żeby wraz z Nigelem i Chrisem zamknąć bar.
Objęłam się ramionami, kiedy tylko wyszłam z ciepłego pomieszczenia. Cholera,
jest jeszcze zimniej niż rano! Znowu spada temperatura…
Wychodząc
zza rogu prawie dostałam zawału, gdy ujrzałam swobodnie opartego o ścianę
Trevora. Wyglądał trochę mrocznie i przerażająco, cały schowany w cieniu.
Błyszczały mu dziwnie oczy. Patrzył na mnie i – ku mojemu bezbrzeżnemu
zdumieniu - wyglądał tak, jakby na mnie czekał! Wryło mnie w ziemię.
- Cześć.
Długo pracujesz – zauważył. Pierwszy razy słyszałam jego głos niemal w
całkowitej ciszy. Było w nim coś takiego, przez co dostawałam gęsiej skórki.
Miał bardzo przyjemny tembr głosu. Było w nim coś niesamowicie hipnotycznego.
- Niestety
– wzruszyłam niepewnie ramionami. Z niewiadomego powodu mój własny głos
zadrżał. – Co tu robisz?
Oderwał
się od ściany i wyszedł z cienia. Zatrzymał się jakieś półtora metra ode mnie.
-
Przepraszam, że tak zniknąłem, ale doszedłem do wniosku, że lepiej nie
przeszkadzać ci w pracy. A że miło nam się rozmawiało… Tak… Tak sobie
pomyślałem… - chyba po raz pierwszy lekko się zmieszał. – Pomyślałem sobie, że
na ciebie zaczekam.
Miałam
nadzieję, że szczęka nie opadła mi do samej ziemi. O rany! Ten piękny facet
czekał na mnie tyle czasu? Na mnie??? Wymiękam!
Nagle
lekko się zaniepokoiłam. Trevor nie wyglądał wprawdzie na psychopatę (chociaż
było w nim coś… niewytłumaczalnie mrocznego), ale kto go tam wie…?
Dostrzegł
mój podejrzliwy wzrok i zorientował się razem ze mną, jak to wygląda.
- Ojej –
uśmiechnął się delikatnie. – Przestraszyłem cię? Kurczę, chyba się wygłupiłem.
Przepraszam. Jestem zwykłym chłopakiem. No, może nie do końca zwykłym, ale
zapewniam cię, że nie jestem żadnym psycholem – pokręcił z rozbawieniem głową.
- Okey –
powiedziałam powoli. – Skoro nie jesteś psycholem, to… To miło mi, że
zaczekałeś, chociaż nie mam najmniejszego pojęcia, z jakiego powodu – posłałam
mu półuśmiech.
- Cieszę
się, że ci miło. Bo widzisz, zastanawiałem się, czy czasem nie chciałabyś się
kiedyś spotkać – zaproponował. Był chyba trochę niepewny, ale w jego oczach
pobłyskiwała nadzieja.
Czy ja się
przesłyszałam? A może naprawdę to powiedział?
-
Dlaczego? – zapytałam cicho, bo nie mogłam uwierzyć, że ktoś taki jak on chce
się ze mną umówić.
- Co:
dlaczego? – nie zrozumiał.
Wbiłam
wzrok w nierówne płyty chodnikowe.
- Dlaczego
prosisz akurat mnie o randkę? Nieznajomą dziewczynę która wydurnia się na barze
śpiewając Beyonce i wywraca się na lodzie, gadając głupoty?
- Może ci
się to wydać dziwne, ale naprawdę dobrze cię rozumiem - powiedział miękko. -
Jesteś wspaniałą dziewczyną, jestem zdumiony, że tego nie dostrzegasz. Zabawna,
wesoła, miła, nieśmiała… Mów co chcesz, ale słodka również! – zaśmiał się
cicho. - I jestem pewien, że masz dobre serce.
Zarumieniłam
się. Naprawdę się mną interesował. Cud nad cudy, nieziemsko przystojny Trevor
chce umówić się z idiotkę Meredith! A może nie jestem idiotką, tylko po prostu
nie wierzę w siebie? Hm…
Uniosłam
wzrok i zobaczyłam, że uśmiecha się szeroko.
- Więc
jak? No zgódź się, proszę!
- Okey –
poddałam się. Był uroczy, kiedy tak się uśmiechał. – Gdzie i kiedy?
- A masz
jakąś propozycję?
- O nie,
kolego. Ty zapraszasz – ty ustalasz.
Wywrócił
oczami.
- W takim razie może być jutro? O 13 w parku?
Stłumiłam śmiech. Park? Ze swoimi zdradliwymi, zamarzniętymi
kałużami?
- Chcesz,
żebym znowu się poślizgnęła?
-
Spokojnie, możesz być pewna, że cię znowu złapię.
- A ty
tylko na to czekasz? – rzuciłam śmiało.
Puścił mi
perskie oko.
- Cholera,
rozgryzłaś mnie.
- Wreszcie
mi się udało – westchnęłam. – Chociaż w jednej kwestii.
Zrobił dziwną
minę. Trochę zaniepokojoną. Nie mogłam do końca jej rozszyfrować.
- Ta. To
jesteśmy umówieni?
Pokiwałam
głową, przegryzając wargę.
- Do
jutra. Muszę już iść – powiedziałam.
-
Oczywiście. Do zobaczenia – posłał mi ostatni uśmiech, a potem odwrócił się i
zniknął w ciemnej uliczce. Poruszał się płynnie, cicho i niezwykle szybko.
Otrząsnęłam
się ze zdumienia, po czym ruszyłam w swoją stronę. Niesamowite! Poznałam
dziwnego, przystojnego i tajemniczego chłopaka 14 lutego, a on się ze mną
umówił! Pierwsze udane Walentynki!
A
przynajmniej mam taką nadzieję.
Z tej
całej euforii nie zwróciłam uwagi na to, że skróciłam sobie drogę i szłam przez
zaciemnioną drogę za starymi magazynami.
Chodziłam tędy jedynie w środku dnia, a i wtedy dziwnie się tu czułam…
Ocknęłam się nagle. Co mnie podkusiło, żeby tu wleźć? Głupia, głupia, głupia… O tej porze zawsze szłam główną! I co z
tego, że było dwa razy dalej…? Było bezpieczniej.
Zaczęłam
robić się nerwowa. W każdym cieniu widziałam jakiegoś mrożącego krew w żyłach
stwora albo sadystycznego mordercę z nożem w ręce. Wsłuchiwałam się w ciszę i
niemal podskakiwałam ze strachu na każdy dziwny odgłos.
- To tylko
bezpańskie koty – wmawiałam sobie półgłosem.
Ale czemu
w takim razie miałam wrażenie, że ktoś na mnie patrzy i mnie śledzi? Zacisnęłam
dłonie w pięści i odwróciłam się gwałtownie. Nie zauważyłam nikogo. Odetchnęłam
trochę. Mam paranoję, naprawdę. Ale przerażają mnie takie ciemne ulice.
Odrobinę
uspokojona obróciłam się na piętach… I zderzyłam z kimś wysokim, odzianym w ciemne
ubrania. Nie widziałam twarzy mężczyzny.
- Aaa! –
krzyknęłam. Śmiejąc się zatkał mi usta, a drugą ręką przytrzymał z tyłu głowy.
Miał nienaturalnie zimne palce. Miałam wrażenie, że dotyka mnie trup. Na trupa
jednakże miał zbyt piękny zapach. Był dziwnie oszałamiający.
-
Bezpańskie koty… - powiedział z drwiną. Poczułam gęsią skórkę. Coś
niepokojącego było w jego głosie. – Słyszałaś, Danielle? Jesteśmy tylko
bezpańskimi kotami! – zaczął chichotać. – Ludzie są tacy zabawni...
Pokonując
oszołomienie, zaczęłam się wyrywać. Widziałam już wyraźniej jego twarz i…
Wydawało mi się, że mężczyzna miał… Czerwone oczy? Jak na jakimś horrorze!
- Puś mje!
– usiłowałam powiedzieć to groźnie, ale nie wyszło, bo trzymał mnie w stalowym
uścisku. No i lekko się dusiłam, gdyż częściowo zatykał mi nos.
- Kay, daj
spokój – usłyszałam kobiecy głos, który trochę dodał mi otuchy. Zdziwiło mnie
tylko to, że najwyraźniej się znali. – Zostaw ją.
Znowu się
zaśmiał. Zadrżałam ze strachu. Chyba się uśmiechnął, wyraźnie zadowolony moim
stanem.
-
Danielle, błagam cię. Ona tak smakowicie pachnie… Niby czemu mam ją zostawić?
Kobieta
pojawiła się wreszcie w moim polu widzenia. Nikłym świetle księżyca nie byłam
pewna, czy była szatynką, czy brunetką. Złapała błyskawicznie rękę mężczyzny, którą
miał na moich włosach i odciągnęła bez wysiłku, chociaż dla mnie było to niewykonalne.
- Zostaw
ją – powiedziała spokojnie, patrząc mu w te przerażające oczy.
Był taki
zdziwiony, że zdjął z moich ust drugą rękę, wpatrując się w nią z
zaszokowaniem. Złapałam gwałtownie oddech. Nogi ugięły się pode mną z nerwów.
Serce biło tak mocno, że szumiało mi w uszach.
-
Dlaczego? Powstrzymujesz MNIE przed skonsumowaniem młodej, apetycznej
dziewczyny? Sama chcesz ją zjeść? Nie lubię się dzielić, wiesz o tym doskonale.
- Nie! –
warknęła groźnie, a potem posłała mi zaniepokojone spojrzenie. Uświadomiłam
sobie nagle, że gdzieś ją już widziałam. Ale gdzie? – Mój brat ją lubi. Odpuść.
Dziwne.
Jej brat mnie lubi? Jaki brat? Czy ona mnie z kimś nie pomyliła? Nieważne, może
mnie jakoś obroni przed tym strasznym facetem…
Zaczął
rechotać. Wzięłam się w garść i powoli zaczęłam wycofywać do tyłu. Może mnie
nie zauważy i uda mi się zwiać?
-
Oooch…Twój braciszek? – powtórzył z politowaniem przerażający mężczyzna. – Ten
żałosny, nie pijący ludzkiej krwi szczurożerca? Chyba żartujesz, moja
słodziutka. Twój brat chyba się nie zakochał w człowieku? Jaja sobie robisz,
tak?
- Nie, Kay
– powtórzyła i zniżyła głos tak, że ledwo ją słyszałam. – Zostaw ją w spokoju.
I mojego brata również.
-
Kochanie, skoro mu zależy na tej małej – popatrzył na mnie, a ja
znieruchomiałam w połowie kroku – to z jeszcze większą przyjemnością się nią
zajmę… O tak, opróżnię to ciałko z calutkiej, gorącej krwi.
Czerwonooki
mężczyzna oblizał się i obnażył zęby jak dziki zwierz. Nie, to nie były zęby.
To były KŁY. Obrzydliwe, długie, ostre kły. I coś takiego ma nawet imię?
Cholera jasna, czy to jest… Wampir?!
Dość.
Koniec. To było już dla mnie zbyt wiele. Dałam dyla, ślizgając się przy tym na
śniegu i lodzie.
- Kay,
nie! – krzyknęła z rozpaczą. W tym samym momencie przerażający mężczyzna mnie
dopadł bez większego wysiłku. Złapał mnie za kurtkę i zatrzymał. Upadłabym,
gdyby mnie nie trzymał. Śmiejąc się jak psychopata, powąchał moje włosy i
szyję. Zadrżała mi szczęka.
Niespodziewanie
Kay odsunął się i z nadludzką siłą rzucił mną jak dużą, szmacianą lalką.
Przeleciałam dobre kilka metrów i z impetem wyrżnęłam o mur po drugiej stronie
ulicy. Spłynęłam na ziemię, pozbawiona oddechu. Potwornie bolały mnie plecy.
Brałam spazmatyczne oddechy, usiłując dostarczyć organizmowi tlenu, ale miałam
wrażenie, że to nic nie daje i się duszę. Na dodatek było mi zimno, bo moje
ubranie zaczęło namakać od topniejącego przez ciepłotę mojego ciała śniegu.
- Zrób to
dla mnie: zostaw ją! – Spanikowana ciemnowłosa kobieta w ułamku sekundy
pojawiła się przed moim oprawcą. Ona też nie była normalna. Należała do jego
rasy. Byłam tego pewna.
-
Danielle, odsuń się – wymruczał łudząco łagodnie. - Twojemu bratu przyda się
lekcja od życia. Kto wie, może nawet wyzwie mnie wreszcie na pojedynek, jeśli
ją lubi? Przy okazji trochę się
rozerwę.
- Kay… -
poprosiła go raz jeszcze. Odsunął ją brutalnie ze swojej drogi i uśmiechnął się
do mnie obrzydliwie.
Rozpaczliwie
podjęłam próbę wstania i utrzymania się na nogach, która szybko zakończyła się
fiaskiem. Chciałam jeszcze raz zebrać w sobie siły na ucieczkę, lecz przerwał
mi dziwny odgłos z boku. Czy to… Ktoś warczał? Cała nasza trójka spojrzała w
tamtą stronę.
Jęknęłam z
niedowierzaniem, gdy rozpoznałam warczącego przybysza. Nie wyglądał już tak
łagodnie jak ostatnio. Był chyba niemal tak przerażający, jak czerwonooki.
Nieliczne chmury całkowicie odsłoniły księżyc, który blado oświetlił
ciemnozłote oczy porażająco przystojnego szatyna, ciskające błyskawice do
Kay’a.
-
Dotkniesz ją tylko jednym palcem, a mnie popamiętasz, sukinsynu – ostrzegł go
Trevor Morgan, wprost kipiąc przy tym ze złości. Dziwne, że nawet w tym
momencie podobał mi się jego głos. Poczułam odrobinę nadziei. – Zjeżdżaj stąd.
Nie kontaktuj się z moją siostrą. A już szczególnie zostaw w spokoju
dziewczynę.
Zalała
mnie fala ciepła. Ten chłopak chce mnie ratować! To takie… Niesamowite!
- No, no.
Trevorze, jakże nam miło – zadrwił Kay. - Wpadłeś na ucztę? Czy chcesz bronić
żałosnego człowieka?
Trevor
zignorował go. Spojrzał na mnie zadziwiająco łagodnie.
- Wszystko
w porządku, Meredith? – zapytał smutno. Przez chwilę sprawiał wrażenie, jakby
chciał do mnie podejść, ale szybko zrezygnował.
Ciągle nie
mogłam uspokoić oddechu, jednak pokiwałam głową. Bałam się jak nigdy, ale
miałam nadzieję, że Trevor mnie obroni. Niespodziewanie przypomniało mi się to,
co powiedział zaledwie z pół godziny temu. ,,Jestem zwykłym chłopakiem. No,
może nie do końca zwykłym, ale zapewniam cię, że nie jestem żadnym psycholem’’.
Ha! ,,Nie do końca zwykły’’ to zdecydowanie niedopowiedzenie.
Kiedy
Trevor skupił się na mnie, Kay postanowił to wykorzystać. Czmychnął w moim
kierunku i poderwał mnie z ziemi. Krzyknęłam. Byłam całą obolała, a on niezbyt
delikatny. Poza tym zrobił to tak szybko, że ledwo co orientowałam się w
sytuacji.
W oczach
zaskoczonego Trevora pojawił się strach. Bał się o mnie? Ledwo go znałam! Poza
tym, on pewnie też był wampirem… Dopiero teraz to do mnie dotarło! Boże,
zadawałam się z istotą prosto z horroru!
Facet pijący krew trzymał mnie niedawno w objęciach i umówił się ze mną na
randkę!
Ale w tej
chwili nie było to moim problemem. Teraz jakiś psychopata chciał mnie
,,skonsumować’’… Zerknęłam na niego. Doskonale widziałam białe kły wampira,
które zbliżały się do mojej skóry i te przerażające tęczówki…
- To był
błąd, Kay! – Trevor jeszcze szybciej niż czerwonooki pojawił się przy nas. Kay
puścił mnie natychmiast i odskoczył.
Upadłam bezwładnie i uderzyłam potylicą o płyty z których była zrobiona
ulica… Usłyszałam jeszcze zdziwione jęknięcie mojego oprawcy i odgłosy walki.
Dalej była już tylko ciemność oraz cisza. Moje ukojenie.
***
Szedłem w
kierunku swojego mieszkania, rozmyślając o Meredith. Czy dobrze robiłem,
umawiając się z człowiekiem? Przecież jestem wampirem. Nie powinienem… Ale nie
mogłem się powstrzymać.. Cóż począć? Naprawdę mi się podobała. Zależało mi na
niej. To było dziwne, ale prawdziwe.
Nieoczekiwanie
usłyszałem czyiś krótki, szybko zdławiony krzyk. Dość daleko. Może i miałem
paranoję, ale zdawało mi się, że to była Mer!
Przystanąłem,
wsłuchując się w odgłosy miasta. Było późno, więc nie było ich zbyt wiele.
Żadnego krzyku więcej nie usłyszałem.
Biłem się
z myślami. Czy to była ona? A zresztą, czy to ważne? Jakaś kobieta chyba była w
opałach. Przypomniało mi się, że Kay jest w mieście. Skrzywiłem się odruchowo.
Nienawidziłem kolesia. Był psycholem, który lubił dręczyć swoje ofiary.
- Cholera
– warknąłem pod nosem, zawracając. Lepiej to sprawdzę. Nie chciałbym, żeby z
Kay’em była moja siostra. Jeżeli on poluje, powinienem zabrać ją do domu. Z
drugiej strony, jeżeli się napatrzy, to może przestanie się z nim spotykać? To
chory koleś, nawet jak na wampira!
Przemykałem
niepostrzeżenie w cieniu budynków. Im bliżej byłem miejsca, skąd słyszałem
krzyk, tym bardziej skupiałem się na otoczeniu. W końcu do mojego nosa doszło
kilka zapachów... Najwyraźniej czułem zapach Danielle oraz… Mer? Był też
trzeci, który chyba należał do…
Przyspieszyłem
znacznie, czując ogarniającą mnie złość. Wpadłem w końcu w starą uliczkę za
starymi magazynami.
Aż mnie
zmroziło, kiedy zobaczyłem w oddali przestraszoną Danielle, która stanęła przed
wpadającym w amok polowania Kay’em. A najgorsze było to, że Danielle usiłowała chronić swoim ciałem
Meredith… Słodką Meredith, która wyglądała tak, jakby zaraz miała wpaść w
histerię. I wcale się jej nie dziwię.
-
Danielle, odsuń się – wymruczał do niej Kay. On i moja siostra byli tak
skupieni na tej sytuacji, że nie zauważyli chyba, iż byłem blisko i biegłem w
ich stronę. - Twojemu bratu przyda się lekcja od życia. Kto wie, może nawet
wyzwie mnie wreszcie na pojedynek, jeśli ją lubi? Przy okazji trochę się rozerwę.
Lekcja od
życia! Ja mu dam lekcję od życia! A na pojedynek to ja go wyzwę, bo czuję, że
Mer może być dla mnie ważna! I lubię ją! Prawie jej nie znam, ale ją lubię, do
cholery! I nie zamierzam pozwolić, żeby ten pieprzony sadysta zrobił coś tej
delikatnej istocie!
- Kay…-
odezwała się błagalnie moja siostra. Odepchnął ją, nic sobie z tego nie robiąc.
Posłał drapieżny uśmiech Meredith skulonej pod murem. Miała problem ze
złapaniem oddechu.
Zacząłem
głośno warczeć, niczym buldog broniący swojego terytorium. Zatrzymałem się w
połowie drogi od Kay’a i Danielle a Mer.
-
Dotkniesz ją tylko jednym palcem, a mnie popamiętasz, sukinsynu – rzuciłem
gniewnie. Zaciskałem dłonie w pięści, przyglądając się paskudnemu wampirowi z
nienawiścią. – Zjeżdżaj stąd. Nie kontaktuj się z moją siostrą. A już
szczególnie zostaw w spokoju dziewczynę.
Lekko go
zatkało, ale szybko się ogarnął.
- No, no.
Trevorze, jakże nam miło. Wpadłeś na ucztę? Czy chcesz bronić żałosnego
człowieka?
Jak zwykle
mnie podpuszczał, ale zlałem go, bo uświadomiłem sobie, że Meredith zaraz chyba
wyzionie ducha. Nic dziwnego, przecież zaatakował ją wampir…
Przyjrzałem
się ostrożnie dziewczynie. Miała wytrzeszczone szeroko oczy i rozchylone usta.
Serce biło jej tak mocno, jakby miało wyskoczyć jej zaraz z piersi. Słyszałem
to doskonale. Poczułem pragnienie, lecz łatwo je zignorowałem, bo rozsadzał
mnie gniew, który utemperowałem na chwilę, żeby uspokoić Mer.
- Wszystko
w porządku, Meredith? – odezwałem się cicho. Głupie pytanie, oczywiście, że nie
było w porządku… Jestem idiotą. Napiąłem mięśnie prawej nogi, chcąc zrobić te
paręnaście kroków i do niej podejść, ale stwierdziłem, że to nie jest dobry
pomysł. Nie byłem człowiekiem i ona pewnie to już wyczuła. Nie byłem pewien,
czy by mi zaufała. Być może jeszcze bardziej bym ją przestraszył, a tego
przecież nie chciałem…
Ulżyło mi,
kiedy pokiwała głową. Jej serce i oddech odrobinę zwolniły. Dobrze, Mer. Tak
trzymaj.
Taaak… Ale
przecież byłem idiotą. Niepotrzebnie skupiłem się na niej. Nie powinienem jej
teraz uspokajać. Mogłem najpierw przegonić Kay’a (albo po prostu zawlec go
gdzieś i zabić…), a ja postanowiłem ukoić nerwy niedoszłej ofierze wampira…
A to,
rzecz jasna, wykorzystał Kay. Natychmiast do niej podbiegł. Gdy zorientowałem
się w sytuacji, trzymał ją przy sobie i obnażał kły, namierzając tętnicę
szyjną.
- To był
błąd, Kay! – syknąłem, kiedy się otrząsnąłem ze zdziwienia. Wręcz zaszarżowałem
na niego, bojąc się jak diabli, że ten skończony debil ją ugryzie i… przemieni
w wampira. Ona miała swoje życie! Nie umierała! Nie mogłem pozwolić, żeby
głupi, mszczący się na mnie krwiopijca, odebrał jej człowieczeństwo.
Kay na
wszelki wypadek puścił ją i odsunął się pospiesznie. Upadła na podłoże. Wpadłem
na wampira tak gwałtownie, że go przewróciłem. Pierwszy raz w życiu czułem taką
chęć mordu. Chwile tego drania były policzone. Nie miałem tyle siły woli, żeby
go zostawić. Poza tym, gdybym go tylko sprał, on by wrócił. Musiałem
zlikwidować zagrożenie…
Przez
długą chwilę tarzaliśmy się po śniegu, wymieniając ciosy. Kay był zdumiony moją
agresywnością. Nigdy taki nie byłem. Po prostu gdy zobaczyłem, jak pochylał się
nad tą małą, niewinną, przerażoną dziewczyną… Coś we mnie pękło.
Wampir
usiłował mnie ugryźć, ale byłem zbyt szybki. Działałem jak w amoku, sam kąsałem
i zadawałem bolesne ciosy. W pewnym momencie udało mi się uszkodzić jego ramię.
Zawył i odturlał się, a potem wstał. Uśmiechnąłem się złowrogo, patrząc, jak
Danielle wreszcie przejęła inicjatywę i skacze na niego od tyłu. To była krótka
chwila. Skrzywiłem się nieco, kiedy głowa mężczyzny potoczyła się w bok,
oderwana od reszty ciała.
- Tępy
cham – warknęła Danielle. – Za późno zareagowałam. Ja powinnam go zaatakować –
wyrzucała sobie, rozrywając na strzępy truchło. Rzuciła mi zapalniczkę (moja
siostra paliła....). Kiedy zajmowałem się dyskretnym paleniem wampira, ona
zajęła się nieprzytomną Meredith. Kiedyś interesowała się medycyną i wiedziała
sporo na różne tematy.
- Wiesz,
broniłaś ją – powiedziałem w końcu. - Nie spodziewałem się tego. Dziękuję.
Spojrzała
na mnie poważnie.
- Trevor,
jesteś moim bratem. A on… - wbiła wzrok w ziemię, wyraźnie zawstydzona. – On
mnie wykorzystywał. Myślałam, że sobie sama poradzę, ale… sam widziałeś.
Pozwoliłam mu się odepchnąć. Pozwoliłam, żeby skrzywdził osobę, na której
zależy mojemu bratu.
- Każdy
popełnia błędy – uświadomiłem jej łagodnie. Wzruszyła ramionami. – Co z
Meredith?
- Ułożyłam
ją w pozycji bezpiecznej. Nic jej się nie stało. Jest młoda i silna. W
najgorszym razie ma lekkie wstrząśnienie mózgu. Nie wydaje mi się, żeby miała
krwiaka. Będzie jej potrzebny spokój i nie powinna nadwyrężać wzroku… -
Danielle ucichła na chwilę, wyraźnie się czymś jednak martwiąc.
-
Danielle?!
Przegryzła
wargę.
- Nie
obraź się, ale musisz coś z nią załatwić. Być może nie będzie pamiętać tych
zdarzeń po przebudzeniu, bo mózg czasami broni się przed strasznymi rzeczami…
To bardzo prawdopodobne. Ale możliwe, że jednak coś skojarzy…
- Okey. Do
rzeczy – zniecierpliwiłem się.
- Weźmy ją
do ciebie – powiedziała. - Jeżeli się obudzi w szpitalu i zacznie ględzić coś o
wampirach, to będzie źle. Wsadzą ją do wariatkowa. Lepiej chyba by było, jakbyś
z nią na spokojnie porozmawiał. Wyjaśnił… kim jesteśmy.
Posmutniałem.
- Będzie
się mnie bać. Nie sądzisz?
- Nie
wiem. Zobaczymy…
***
Miałam
jakieś dziwne sny… Słyszałam dziwne głosy – kobietę i mężczyznę rozmawiających
o czymś przyciszonymi głosami. O coś się martwili. Ciekawe o co?
Ach. W
zasadzie, to jest mi to obojętne. Zaczęłam myśleć tylko o głosie mężczyzny.
Przypominał mi głos jakiegoś miłego chłopaka, którego niedawno poznałam… I to w
Walentynki! Jeżeli to sen, a tak pewnie jest, to bardzo miły sen. Chciałabym więcej
takich.
Nieoczekiwanie
poczułam, że czyjaś chłodna dłoń przykryła moją. To było dziwne, lecz nawet
przyjemne. Westchnęłam przez sen…
-
Meredith? – zapytał ktoś miękko. Zrobiło mi się cieplej. Czy to naprawdę był…?
Otworzyłam
powoli oczy. Byłam w jakiś pokoju, w którym paliło się niezbyt jasne światło.
Oświetlało jednak doskonale czarnowłosego chłopaka, który trzymał mnie za rękę.
Nie miałam też mokrego płaszcza ani butów, ale okrywał mnie koc.
- Trevor?
– zdziwiłam się. – Gdzie ja jestem? Co się stało? Widzieliśmy się, potem
wracałam do domu i… - zacięłam się. No właśnie, czemu nie dotarłam do domu?
Usiłowałam sobie przypomnieć, ale nie udało się. Nic. Pustka.
Uśmiechnął
się łagodnie, jednak był to uśmiech, który nie sięgał oczu. Ciemnozłote
tęczówki pozostały poważne i zaniepokojone.
- Jesteś w
moim mieszkaniu. Nic nie pamiętasz? – zapytał ostrożnie.
- N-nie… -
przyznałam, czerwieniąc się. Cholera, bardzo bym chciała wiedzieć, czemu
znalazłam się w mieszkaniu przystojnego faceta i leżę u niego na kanapie, a on
trzyma mnie za rękę… Co było fajne, nie powiem, aczkolwiek nie rozumiałam,
czemu tak się stało.
- Znowu
się poślizgnęłaś. Upadłaś, a potem uderzyłaś się w głowę. Przypadkiem znalazła
cię moja siostra i zadzwoniła po mnie – wzruszył ramionami. – Jak się czujesz?
- Nieźle –
mruknęłam. – No dobra, dziwnie. Czemu nie pamiętam upadku? Ani twojej siostry?
- Nie
wiem. A poza tym, wiesz, jak się na nazywasz? – zażartował.
Wywróciłam
oczami.
- Wiem.
Ogarniam też, jak przebiegało moje życie. Długo tu jestem? Mieszkam z
przyjaciółką, będzie się o mnie martwić. Chyba, że została u swojego chłopaka,
bo miała randkę… - urwałam, śmiejąc się nerwowo. – Za dużo czasem gadam.
- Nie,
spokojnie. Jesteś cichutka w porównaniu z Danielle… - posłał mi szeroki
uśmiech. Niepokój z jego oczu już całkiem zniknął. – Byłaś nieprzytomna w sumie
jakieś… 40 minut? Raczej tak.
Pokiwałam
lekko głową.
-
Danielle… - powtórzyłam. Przypominało mi coś to imię. Znałam je, słyszałam
niedawno, jednakże… Było wypowiedziane innym głosem. Strasznym głosem.
Ktoś
wyłonił się z innego pomieszczenia – piękna dziewczyna o takim samym kolorze
włosów, co u Trevora, ale o zielonych oczach.
Serce
zaczęło bić mi szybciej. Coś mi nie grało. Przed oczami przemykał mi dziwne
obrazy…
- Czy ty
coś sugerujesz, braciszku? – zapytała z rozbawieniem. - Witaj, Meredith. Jestem
jego nieszczęsną siostrą – wskazała ruchem głowy na Trevora. Nie zbliżała się
do nas zbytnio.
- Hej…
Wydaje mi się, że już kiedyś się spotkałyśmy - odparłam ostrożnie. Tak, jej
głos też znałam. Słyszałam, jak kogoś o coś prosiła, była przestraszona…
Przypomniałam sobie mężczyznę z czerwonymi oczami i długimi kłami, a potem
Danielle, która przemieszczała się trzy razy szybciej niż Usain Bolt, razem z
tym facetem…
Poderwałam
się do góry, wyszarpując z uścisku Trevora.
Boże, ja
wcale nie upadłam na ziemię! Rzucił mną ten psychopata, jakiś Kay, bo pojawił
się Trevor i rzucił się na niego w mojej obronie… Może to i dobrze, bo Kay
mówił coś o tym, że pewnie smakowicie smakuję, a Danielle błagała go, żeby dał
mi spokój.
Uświadomiłam
sobie nagle, że znalazłam się przy ścianie z szeroko otwartymi oczami, które
kierowałam to na zdziwioną Danielle, to na pobladłego Trevora.
Chłopak
wstał powolutku i wyciągnął do mnie rękę. Wyglądał tak normalnie, tak… ludzko.
Nie jak Kay. Ale nie był człowiekiem. Też miał ostre zęby. Nie teraz, miał je
wcześniej, kiedy warczał dziko na Kay’a. W tej chwili te zęby były całkiem
normalne.
-
Pamiętasz? Meredith, ja… - zaczął zbolałym głosem.
-
Przestań! Czego ode mnie chcesz?! – jęknęłam. – Jesteś taki, jak on, czyż nie?
- W pewnym
sensie, Mer – odezwała się spokojnie Danielle. – W przeciwieństwie do tamtego
osobnika, który miał na ciebie smaka, Trevor jest łagodny jak baranek.
Przysięgam. Nie nasza wina, że należymy do tej samej rasy. A raczej
należeliśmy, bo Kay nie będzie już więcej nikogo dręczył – powiedziała z
satysfakcją.
-
Danielle! – skarcił ją oburzonym spojrzeniem, a potem znowu zerknął na mnie. –
Meredith, nigdy bym cię nie skrzywdził. Nawet nie wiesz, jak mi przykro, że
spotkało cię coś takiego.
Wzięłam
głęboki oddech, żeby się uspokoić. Był taki smutny. Przemawiała przez niego
ogromna żałość, to było widać i słychać.
-
Niestety, jestem wampirem, tak jak Kay – kontynuował. - Ale nie bój się mnie,
proszę. Nie zrobię ci krzywdy, przyrzekam. Nie atakuję ludzi.
,,Nie
atakuję ludzi’’? Nieoczekiwanie mój umysł przywołał pewne zdanie wypowiedziane
przez Kay’a (który… chciał mnie zjeść)
do Danielle: ,,Twój braciszek? Ten żałosny, nie pijący ludzkiej krwi
szczurożerca? Chyba żartujesz, moja słodziutka. Twój brat chyba się nie
zakochał w człowieku?’’
Przełknęłam
ślinę. Zakochał się w człowieku… Dopiero teraz zrozumiałam, że Kay pytał o to,
czy Trevor nie zakochał się… we mnie. Ale przecież on mnie nie znał, to nie
możliwe! Poza tym, ten chłopak jest istotą rodem z horroru! Nawet jeśli jest
miły, uprzejmy, nie ma czerwonych oczu i uratował mnie z rąk głodnego wampira
wraz ze swoją siostrą…
Z drugiej
strony… Och, naprawdę nie wiem już, co o tym wszystkim myślę! To jakiś koszmar!
Dlaczego nie mogłam poznać normalnego, zwykłego chłopaka?
- Chyba…
Wiem – powiedziałam cicho. – Gdybyś chciał mi coś zrobić, to zrobiłbyś to już
wcześniej, a potem nie ratował od niechybnej śmierci – przyznałam mu.
Ulżyło mu
trochę. Otworzył usta, żeby coś powiedzieć, lecz przerwała mu jego siostra.
- Pewnie.
Ten baranek nie skrzywdziłby muchy, bo jeśli coś by jej się stało, to przez
kolejnych parę lat wypłakiwałby mi się na ramieniu - mruknęła Danielle. Trevor
zmroził ją spojrzeniem, ale ona nic sobie z tego nie robiła. - Wy sobie
pogadajcie, przerażone gołąbki, a ja nie będę wam przeszkadzać.
Dziewczyna
wycofała się tam, skąd przyszła. Trevor nadal stał przy kanapie, a jego wzrok
znowu przypominał spojrzenie zbitego szczeniaka. Jakby to jemu czerwonooki wampir
niemalże wbił kły w szyję!
Skrzyżowałam
ręce na piersi.
- Mogę
wiedzieć, czemu tak właściwie mnie obroniłeś przed tym kolesiem i dlaczego się
mną zajmujesz? Tylko bez pieprzenia, że jestem słodka!
Rozbawiłam
go. Rozluźnił się i uśmiechnął rozbrajająco. Nie, nie przypominał wampira. Było
w nim coś mrocznego i tajemniczego, ale w bardzo pociągający sposób. Gdybym nie
widziała jego wyrazy twarzy, kiedy patrzył na Kay’a, nie uwierzyłabym, że
potrafiłby zrobić komuś coś złego.
-
Przekleństwa? To coś nowego – zauważył.
Opuściłam
luźno ramiona.
- Trevor,
nie znasz mnie. Dlaczego chłopak, który nawet nie jest człowiekiem, interesuje
się zwykłą dziewczyną, która studiuje weterynarię, jest wolontariuszką w
schronisku, niesamowicie nieśmiałą niezdarą, śpiewającą na dodatek w kiepskiej
knajpie…?
Zacisnął
usta, zastanawiając się przez chwilę.
-
Niektórzy moi pobratymcy posiadają różne dziwne umiejętności – powiedział
powoli, ważąc każde słowo. – Ja również. To taka… Magia? Telepatia? Nie wiem.
Po prostu kiedy tylko cię zobaczyłem, uśmiechniętą i zarumienioną, wiedziałem
jaka jesteś. Nie znam wszystkich cech osobowości, tylko kilka. Żadna inna
kobieta mnie tak nie zainteresowała. Żałowałem, że w parku tak krótko z tobą
rozmawiałem. Potem moja siostra całkowicie przypadkiem pokazała mi ten bar… Gdy
cię znowu ujrzałem, pomyślałem sobie, że to może jakiś znak. Postanowiłem tym
razem nie pozwolić ci zniknąć – wyjawił mi z zakłopotaną miną.
Zrobiło mi
się… naprawdę przyjemnie. To było miłe. Chociaż trochę dziwne. Wiedział, jaka
jestem? Tak po prostu?
- Proszę,
powiedz, że się mnie nie boisz – szepnął nagle.
Westchnęłam.
- Nie boję
się ciebie, tylko… Przeraziłam się moimi wspomnieniami. No i tym, że jesteś…
wampirem! Nie wiem, co o tym myśleć… Cała ta sytuacja jest jakaś nieprawdopodobna!
Milczał
przez krótką chwilę.
- Rozumiem
cię.
Przegryzłam
wargę. To było straszne – przyglądać się jego smutnym oczom zranionego chłopca.
Dlaczego tak na mnie patrzył?
Podeszłam
do kanapy i usiadłam na niej, odgarniając koc, którym wcześniej byłam
przykryta. Z wahaniem przysiadł koło mnie. Jego bliskość (chociaż nie
dorównywał ciepłotą ciała ludziom) była naprawdę przyjemna.
-
Zrozumiem też, że możesz nie chcieć jutro się ze mną zobaczyć. Ani nigdy –
odwrócił wzrok. Czyli o to mu chodziło…
- Och…
Zdziwiłam
się. Zapomniałam o naszej randce… Co mam zrobić? Spotkać się z wampirem? Z tym
przystojnym, dobrym, troskliwym wampirem?
- Mer,
powiedz coś – zażądał, kiedy zbyt długo nic nie mówiłam.
- Mogę się
z tobą spotkać – powiedziałam.
Przyjrzał
mi się uważnie.
- Jesteś
pewna?
- Nie –
uśmiechnęłam się lekko. – Ale pojawiłeś się nagle i…. chyba zmieniłeś moje
nudne życie. Nigdy nie przydarzyło mi się coś tak interesującego, jak randka z
wampirem. Koleżanki będą mi zazdrościć – zdziwiłam samą siebie, dowcipkując o
jego… rasie.
Parsknął
śmiechem. Uśmiechnęłam się szerzej, ciesząc z jego wesołości.
- Pewnie.
Tylko, że żaden człowiek nie powinien wiedzieć, że wampiry jednak istnieją.
Mogę cię prosić, żebyś nie wyjawiła nikomu mojej tajemnicy? Jeżeli ktoś by się
dowiedział, bylibyśmy pewnie w niebezpieczeństwie.
- Jasne –
przyrzekłam. – I tak by mnie wysłali do wariatkowa, gdybym oznajmiła, że
spotkam się z istotą pijącą krew – zbladłam nagle. – Właśnie… Naprawdę pijesz
krew szczurów?
Zrobił
dziwną minę – jakby się tego trochę wstydził.
- Czasem
nie mam wyboru – usprawiedliwił się. – Staram się odrzucać naturalne pragnienie
ludzkiej krwi. Zazwyczaj robię sobie wycieczki do lasu i poluję na jakieś
zwierzątka… - Skrzywił się. – Nie mierzi cię to? Chcesz być weterynarzem…
Potrzebowałam
chwili, żeby odpowiedzieć. To było naprawdę… Niesamowite. I dziwaczne.
- I tak
niektóre giną… - powiedziałam powoli, próbując usprawiedliwić chłopaka. -
Ludzie też kłusują.
- Taa –
mruknął.
- A… A
Danielle? – zerknęłam nieśmiało w korytarz, w którym przedtem zniknęła.
- Danielle
nigdy w życiu cię nie skrzywdzi – zapewnił mnie. Był trochę speszony.
- Aha.
Czyli nie
była taka, jak on. Żywiła się krwią ludzi. Nie wyglądała na złą osobę, ale
jednak mordowała żeby przetrwać.
Zorientowałam
się nagle, że Trevor znowu się na mnie zapatrzył. Jego magnetyczne spojrzenie
sprawiało, że robiło mi się gorąco. Czemu tak na mnie działał?
- Co? –
zapytałam, trochę zmieszana.
- Nic –
pokręcił głową z lekkim uśmiechem. – Jesteś odważna. Nie sądziłem, że mi
zaufasz po tym, co się dziś wydarzyło.
- To były
nietypowe Walentynki – zgodziłam się, przecierając zmęczone oczy. Miałam za sobą długi i trudny dzień.
Przez
chwilę milczał. Wpatrywał się we mnie, nie przestając się uśmiechać.
- Odprowadzić cię kawałek do domu? Jest już późno, a nie chcę,
żeby znowu ci się coś stało…
- Okey – pokiwałam głową, odwzajemniając uśmiech. Zaczynało mi się
podobać, że tak się o mnie martwił.
Wziął mnie za rękę i pomógł wstać z kanapy, a potem zarzucił na
mnie jakąś kurtkę i podał moje buty.
- A mój płaszcz? – zapytałam.
- Jeszcze jest mokry – podszedł do kaloryfera, na którym leżał
znajomy zwój materiału. Zarzucił go sobie na ramię, a potem złapał mnie za
rękę. Znowu się do siebie uśmiechnęliśmy, wychodząc niepospiesznie z
mieszkania.
- Wiesz co? – zagadnął ciepłym głosem.
- Nie… - odparłam zaciekawiona.
Ścisnął moją dłoń.
- Ty też zmieniłaś moje nudne życie.
***
KONIEC
J
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz